Hurra!!! To już oficjalne - mamy wakacje!!! Nie to, że w tym roku jakoś przesadnie się przepracowywałam (za pieniądze, bo przy dzieciach to i owszem, he…), ale mimo wszystko – mogę bezkarnie nie posyłać dziecka do przedszkola, olać cywilizację i wyemigrować na działkę. Co też właśnie dzisiaj uczyniłam. Ba! Chwilę przed wyemigrowaniem z miasta zdążyłam nawet zaklepać sobie pobyt na rodzinny „urlop” - taki spontan na powitanie wakacji :D :D
Zanim jednak oddam się w relaksacyjne objęcia przyrody (no i w dodatku kupiliśmy na dniach spory basen ogrodowy, więc w ogóle wypas!) opiszę Wam kilka moich...hm… sytuacji związanych z zakończeniem roku szkolnego. Bo pamiętacie – jam jest ciało pedagogiczne. I to całkiem sympatyczne ciało ;)
EGZAMINY
No dobra, to akurat historia jeszcze z czasów studiów. A nawet dwie historie. Kto ma bujną wyobraźnie, może sobie dopowiedzieć, jakie cyrki odchodziły na naszym wydziale ;)
Niektóre egzaminy zdawaliśmy u nas parami. Zwyczajnie – trzeba było się dobrać z kimś do towarzystwa i siąść jednocześnie przed wykładowcą. Potem zaczynały się pytania (albo je losowaliśmy, albo były zadawane przez „psora”) i jak jedna osoba nie znała odpowiedzi, to druga mogła próbować swoich sił i zdobyć dodatkowego plusa. Mniejsza o to. Moją parą zazwyczaj była moja studencka psiapsióła (miłość od egzaminu wstępnego) i zazwyczaj obie coś tam wiedziałyśmy, choć niekoniecznie to samo ;) Najważniejsze jest jednak to, że brano nas za kujonki. Zupełnie niesłusznie – my po prostu muzykę i pedagogikę mamy we krwi, a poza tym świetnie się uzupełniałyśmy w (nazwijmy to elegancko) edukacji. Tak więc czasem, na egzaminach, dochodziło do absurdalnych sytuacji.
Raz weszłyśmy „pod ostrzał” jako pierwsze (zupełnie przez przypadek przed czasem, bo moja psiapsiółka była przyjezdna i akurat tak jej PKS wypadał) a tu nasza słodziutka pani mgr cała zasypana papierami. Była w takiej papierologicznej rozsypce, że zaczęłyśmy jej pomagać w wypełnianiu kwitków egzaminacyjnych. I tak nam zszedł chyba kwadrans. Następnie kobitka przeszła do pytań z danego przedmiotu wertując podręcznik i mówiąc głośno: „to panie umiecie… i to też… to za proste… nie, to bez sensu….to nie...”. W końcu zadała psiapsiółce jedno pytanie (i chwała Bogu, że jej, bo ja akurat nie znałam odpowiedzi), ta próbowała odpowiedzieć, psorka przerwała jej, stwierdziła, że faktycznie wszystko wiemy i wpisała nam po piąteczce :)
Innym razem natomiast, u innej kobitki, wylosowałyśmy po trzy pytania każda. Psiapsióła umiała coś-tam na jedno swoje i pół mojego, ja zdecydowanie mniej… Babka zabrała nam nasze indeksy i kazała wyjść. To był ciężki przedmiot do zakucia (historia muzyki – naprawdę dużo info) więc bez stresu przygotowałyśmy się na poprawkę (naszą pierwszą, zresztą). A tu co? A tu psorka wychodzi do nas na korytarz, konspiracyjnie wręcza indeksy i szeptem każe nam nie rozpowiadać o całej sytuacji. Dostałyśmy po piątce – za całokształt ;) ;)
OBRONA
Tak, to zdecydowanie warte opisania. Nie znam osoby, która nie denerwuje (denerwowała) się choć odrobinkę przed i w czasie egzaminów końcowych. Czy to w gimnazjum, czy na maturze, a już w ogóle na studiach. Każda obrona tytułu jest stresująca, tak sobie myślę. Ja na magisterce odpowiadałam przed trzyosobową komisją – recenzent mojej pracy wcześniej mnie uprzedził o co spyta, moja promotorka miała ostre zapalenie krtani i nie spytała o nic, a szef komisji (i wydziału) wolał sobie pogadać o moim pobycie w USA (miałam rok przerwy w studiach) niż o mojej pracy. I już – piątka przy ciasteczku i kawce ;) Przy okazji zjadłam reż stres :P
DYPLOMY
Przez kilka dobrych lat pracowałam w wielu placówkach przedszkolnych. W zależności od roku i moich dodatkowych miejsc zatrudnienia (na przykład – o zgrozo – pracowałam rok w gimnazjum!) czasem były to tylko trzy przedszkola, a czasem… aż jedenaście!!! Ilość dzieci mnie nie przerażała… do momentu aż musiałam wypisać wszystkim dyplomy na zakończenie roku. Mój rekord? Około 720 sztuk. Tak tak, drodzy nauczyciele – wychowawcy. Niektórzy mają gorzej! ;)
PODZIĘKOWANIA
To jest akurat smutna prawda i pisząc o niej, mam nadzieję, że trafię do serc wszystkich rodziców uczestniczących w życiu placówek edukacyjnych swoich dzieci. W moich przedszkolach uczyłam zajęć muzycznych, rytmiki, tańca. Moją pracę często, bardzo często!, wykorzystywano właśnie na zakończenie roku szkolnego. Zdarzało się i tak, że musiałam być na dwóch zakończeniach w dwóch różnych placówkach w ciągu jednego dnia. Zdarzało się, że częściowo to ja prowadziłam występy dzieci. Natomiast bardzo rzadka zdarzało się, że ktoś podziękował mi za moją pracę. Mimo że ambitnie pracowałam z dziećmi przez cały rok i w sumie już od września/października przygotowywałam je na końcowe wygibasy, uczyłam tańców, piosenek, instrumentacji itp. naprawdę tylko kilka razy ktoś (wychowawca, dyrektorka, rodzic) podziękował mi za moją pracę. Rodzice płakali ze wzruszenia, nauczycielki przyjmowały pochwały, a ja – całoroczna siła robocza – szłam do domu bez głupiego kwiatka. Właśnie…
Nic to jednak! W tym roku bawiliśmy się świetnie na festynie w przedszkolu eL., dałam radę jako zła siostra Kopciuszka, Polacy strzelili gola (naprawdę trudno się ogląda mecz jednocześnie grając w przedstawieniu, he) i zaczynam wakacje pełna entuzjazmu.
Gdyby tylko ktoś jeszcze wymyślił jakieś super-hiper-ustrojstwo na komary byłabym w raju :):)
Masz rację, takie kilka miłych słów podziękowania to było by coś!!!
OdpowiedzUsuńNa komary??? Znam tylko te sklepowe sposoby :)