niedziela, 31 stycznia 2016

"BLW" według eL.-Em. cz.1.

Nareszcie o tym. Już nieraz wspominałam, że moje dziewczyny są po prostu żarte i żadne mleko czy słoiczek nie zaspokoi ich łakomych potrzeb. Teraz mam chwilę czasu i natchnienie aby temat rozwinąć. Ale uwaga - będzie kontrowersyjnie!

Dziś część 1. - jako wstęp do tego, 
jak to naprawdę u nas wygląda z jedzeniem u dzieci. 
Trochę filozoficznie, trochę krytycznie.

Jak znajdę więcej czasu i natchnienia powstanie kontynuacja :D :D :D

Część z Was wie co oznacza termin BLW, część dopiero zderzy się z przykrą rzeczywistością pełną jego zagorzałych zwolenników jak i przeciwników. Dla uściślenia - za Wikipedią:

"Baby-led weaning albo BLW to metoda wprowadzania stałego pokarmu do diety niemowlęcia dotychczas karmionego wyłącznie mlekiem. Metoda ta polega na pozwalaniu dziecku na samodzielne sięganie po jedzenie oraz pozostawia mu decyzję o tym ile i co zje. Dziecku podaje się kilka rodzajów pokarmów i zachęca do wyboru spośród nich. W ten sposób pozwala mu się na kontrolowanie, do pewnego stopnia, własnej diety. Zgodnie z teorią, dziecko wybierze pokarmy zawierające składniki odżywcze, których mu w danym momencie brakuje, kierując się smakiem."

Innymi słowy - po polskiemu - Bobas Lubi Wybór a my mu na ten wybór pozwalamy.

Teoretycznie wszystko jest piękne, logiczne i mądre. Teoretycznie.
A w praktyce to różnie bywa... szczególnie w opinii innych.

Zarówno z eL. jak i teraz z Em. nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu odkleją się od cycka i zaczną jeść łyżką. Karmienie piersią dla mnie było koszmarne! Nie zawsze, ale wystarczająco często, żeby mieć dość. Dziewczyny urodziły się spore i od pierwszych chwil bardzo głodne i ssące. Przykładowo - jak tylko wypchnęłam na świat eL. i mi ją położyli na brzuchu ta od razu zaczęła szukać cyca... Niektóre maluszki uczą się przez kilka dni ciężkiej filozofii zasysania mleka - moje bobasy opanowały to w sekundę... i namiętnie korzystały ze swoich przywilejów. Ratowałam się smoczkiem, butlą i specyfikami na wartościowsze mleko (o mleku sztucznym nie wspomnę) - a one i tak ciągle chciały jeść. Podobno niektóre dzieci tak mają. No moje na pewno. 

Tak więc jak tylko minęły "magiczne" cztery miesiące - otworzyłam pierwszy, marchewkowy, słoiczek. I się zaczęła - nasze przygoda z (powiedzmy) BLW.

Kto nie doczytał klikając w link, tego uświadamiam, że bobas musi siedzieć i umieć samodzielnie wkładać sobie jedzenie do buzi, żeby metoda miała rację bytu. Moja baby były (i są) silne, siedziały bardzo szybko. Manualnie też nie miały problemów, o mega ilości zębów nie wspomnę. Więc zaczęliśmy szybko.

I sprostowanie! Nie otworzyłam sobie książki, nie przeczytałam i nie postanowiłam: hm hm hm, będziemy jeść wg BLW, dziś dzień pierwszy. Zupełnie nie!! Nasze BLW jest w WIELKIM cudzysłowie. Bo nasze dzieci NIE MAJĄ wyboru. Nasze dzieci jedzą WSZYSTKO!!! 

Ostatnio, gdy byliśmy z Em. w szpitalu, na przyjęciu na oddział zostaliśmy spytani jakie pokarmy mają nam zamówić. W sensie ile mleka. Już o tym pisałam (klik), ale w skrócie przypomnę - zdziwili się strasznie, że nasz maleńki bobasek je jak my (tylko mniej) a mlekiem (butelkowym) powoli zaczyna gardzić. W końcu zamówiono dla nas dietę przetartą i o ile śniadania i kolacje jeszcze były w pytkę, to obiad okazał się... no fatalny... Zmielony kotlet (bez panierki i przypraw), rozpaćkane warzywa, rozmemlane ziemniaki. I codziennie to samo. Zupa była ok, bo normalnie "w całości" - pływały w niej warzywka, makaron czy kasza. I to Em. zjadała ze smakiem.

Ale do czego dążę. Część pielęgniarek była pod wrażeniem umiejętności pokarmowych naszej dzidzi, część wypowiadała się tak krytycznie, że miałam ochotę im strzelić w zęby. I strasznie zaczęłam współczuć tym mniej asertywnym mamom, tym z mniejszym doświadczeniem, tym odrobinę mniej obrotnym, tym bardziej zagubionym w dzisiejszym świecie, co to oferuje nam okropne skrajności. Taka mama nie wie, czy ma wierzyć swojemu instynktowi czy temu co przeczytała. Albo temu, co powiedziała jej położna/pediatra/pani ze szkoły rodzenia/zwolenniczka BLW/przeciwniczka BLW. Naprawdę współczuję!!!

Ja Wam mogę tylko napisać, że jedzenie to okropny problem, gdy dziecko nie chce jeść. Ja nie mam tego problemu. A, nie wszyscy wiecie jak wyglądają moje dzieci - nie są grube, otyłe, nieproporcjonalne!!! Mam eleganckie, silne dziewczyny. Które jedzą WSZYSTKO. Owoce, warzywa, mięso, nabiał, pieczywo, słodycze. Przyprawione!! I z tłuszczem!!! Smażone, duszone, gotowane. I jedzą same (Em. oprócz zup i kaszek), widelcem (tak tak, Em. też!! Tylko nie paćki...szczególnie szpitalne...). 

Nie biegam za dziećmi z łyżeczką. Nie obsmarowuję wszystkiego ketchupem. Nie chowam warzyw w ziemniakach. Nie dodaję suplementów na apetyt. Nie szantażuję czekoladą i lodami. I nie uważam, że robię źle. 

Znam mnóstwo osób które stosuję bardziej prawdziwą wersję BLW. Taką książkową... I mają problemy... I też nie uważają, że robią źle - i nie będę ingerować w ich przekonania, tak jak one w moje. One - te osoby - dają dzieciom wybór, ale ograniczony. To znaczy jest to takie ECO BLW. Powiedzmy mega zdrowe. A w praktyce średnio zdrowe, no bo jak dziecko nie chce tego jeść (bo bez smaku, bo bez przypraw, bo mama z tatą jedzą coś innego, bo ciągle to samo, bo mało kolorowe paćki) to jest głodne, marudne i w końcu nie przyswoi wszystkiego co mu potrzeba do prawidłowego rozwoju. Spytacie mnie: a to, że dajesz dziecku ciastka i cukierki to jest potrzebne?? To Wam powiem, że u mnie w domu słodycze stoją w miseczkach na stole i się kurzą - dziewczyny mają ich dość w ramach deseru czy rodzinnych imprez i bardziej rzucają się na melona, brzoskwinie i kiszone ogórki... A znam przypadki, gdzie dzieci albo mają zakaz słodyczy w domu w ogóle, albo jedzą je przy szczególnych okazjach i potem - u mnie w domu - nawet kurz im nie straszny...! 

Teraz się zacznie: a co z zębami?? A z problemami żołądkowymi?? A ze skórą?? A z przyzwyczajeniami na później?? Zęby myjemy często i chętnie. Odkąd jemy normalnie wszyscy problemów wzdęciowych raczej brak (proszę nie mylić z rewolucjami po np. antybiotykoterapii!!). eL. jest uczulona na truskawki i ich nie jemy. A co będzie potem?? A przepraszam - a czy ja źle wyglądam?? Albo mój mąż?? Czy cierpimy na jakieś żywieniowe problemy?? No właśnie... (No dobra - nadal mam pociążową nadwagę, ALE cholera jasna - mam też męża cukiernika i dokarmiają nas teściowie... ;))

Uważam, że najlepsza metoda to RÓWNOWAGA. I zdrowy rozsądek. Naprawdę - nie chcę ingerować w Wasze sposoby żywienia Waszych pociech. Ale bardzo krytykuję wszystkich, którzy ślepo wierzą i naśladują metody innych. Bez zastanowienia, przeanalizowania, spojrzenia na sprawę z innej perspektywy. I co najważniejsze - wcale nie patrzą na potrzeby swojego dziecka. Zarówno zdrowotno-żywieniowe, jak i społeczno-żywieniowe. Tylko na to, co jest popularny, cool, na topie...

I nie pozwalam się moim dzieciom bawić jedzeniem. Co innego trudna szkoła trafiania do buzi, co innego pryskanie sosem pomidorowym po ścianach. Nie ma wyjątków. Nie ma dnia dziecka. I żaden znawca BLW mnie nie przekona. U nas jedzenie się szanuje od pierwszej kropli mleka! O! :) :)






c.d.n...... :)

czwartek, 28 stycznia 2016

Ciocia Dobra Rada - czyli pomoc na brzuszkowe kłopoty u niemowlaka

He, zaskoczę Was - dziś na serio i nawet nie będę narzekać!!

Będąc z Em. w szpitalu miałam wielką przyjemność dzielić salę z innymi sympatycznymi mamami. Nie zawsze się tak trafia, niestety, a bardzo to ułatwia szpitalne życie...

Tak czy owak, obie miały (mają) kilkutygodniowe bobasy, które - jak to bobasy - wcinają mleczko, robią kupki, śpią i... mają problemy z brzuszkami. Poważnie - nie znam ani jednego bobasa, który choć raz nie miał kolki/wzdęcia/zaparcia. U moich bab też było różnie, z różnych powodów. Jeśli jesteś doświadczoną mamą i ANI RAZU nie trafił się Tobie bobasowy ból brzucha/skręt jelit to tylko pozazdrościć. Ale i tak uważam, że wyparłaś to fatalne wspomnienie z pamięci, he he...

Do sedna jednak. Obie mamy-współlokatorki są mamami po raz pierwszy i mimo że mają po rodzinach/znajomych bobasy większe i mniejsze, to jednak własny egzemplarz to zupełnie inne doświadczenie. Zdarzyło nam się tak, że akurat jednego wieczora oba maluchy cierpiały na podejrzane bóle brzuszków - nie wnikam czemu, bo na dobrą sprawę w szpitalu pełnym zarazków mogło to być dosłownie wszystko!! Grunt, że mamy-współlokatorki zaczynały się martwić i na szczęście miały między sobą mnie - mamę doskonale znającą brzuszkowe rewolucje...

Nie chcę się chwalić ani brylować wiedzą. Być może jednak i między Wami - czytelnikami trafi się ktoś w brzuszkowej potrzebie. I właśnie dla Was - spis działań, pomysłów i eksperymentów, które wykonywałam gdy moje baby (i my) cierpiały istne katusze. A nuż jeszcze komuś pomogę :D :D

1. Masaż brzuszka - ślimak 
Kładziemy bobasa wygodnie na pleckach i zaczynając od pępuszka kreślimy złączonymi palcami kółka - ślimaka. Od najmniejszego, do największego (od środka ślimaka na zewnątrz). Delikatnie, ale jednak tak, żeby zalegające bąki nie miały szans ;)

2. Brzuszek do brzuszka 
Kładziemy się wygodnie na plecach a bobasa kładziemy sobie na brzuch. Tak, by leżał na brzuszku, z podciągniętymi nóżkami do boczków. Jedną ręką delikatnie klepiemy go od dołu po pupie, drugą ręką albo podtrzymujemy krzyczącą wiercipiętę, albo masujemy plecki bobasa. Masaż na przemian - trochę ślimaka, trochę wzdłuż plecków, od głowy do pupy. Leżymy tak sobie do skutku - pomaga na wszystko! :)

3. Masaż bioderek
Kładziemy bobasa na plecki, uginamy nóżki trzymając dłonie w kolanach i kręcimy kółeczka bioderkami (na zewnątrz). Można razem nóżkami, osobno, na przemian. Działa, ale nie przy silnych atakach bólu - gdy bobas mocno prostuje nóżki można niechcący zrobić mu krzywdę...

4. Ciepła kąpiel
No bo komu nie pomaga?!? U nas działała, ale nie przy dużym bólu. Raczej na zaparcia, żeby rozluźnić ciałko malucha.

5. Ciepła kąpiel z rodzicem
O, to zdecydowanie lepiej! Moja propozycja - to połączyć punkt 2 z 4. Rzecz jasna wody musi być tyle żeby bobas był w wodzie, ale nie koniecznie trzeba go podtapiać... No i pamiętajcie o osobie trzeciej, która pomoże Wam wleźć do wanny z małym krzykaczem...!

6. Masaż na kolanie
Sprawdza się w celu wybączenia ;) Bobasa kładziemy sobie na kolanie (kolanach), odrobinę głową w dół, a pupą w górę. No i masujemy. Raz ślimaczek, raz wzdłuż ku wylotowi ;)

7. Farmakologia
Tak tak, czasem byliśmy zdesperowani. A więc stosowaliśmy probiotyki i Espumisan. I powiem Wam tak - pomagało! Espumisan szybciej, ale tylko doraźnie. Probiotyki elegancko unormowały nam dzieci długoterminowo ;)

Oprócz naszych sposobów na pewno są i inne - jak na przykład robienie ciepłych okładów czy wielogodzinne noszenie dzieci. Nie stosowaliśmy tego, bo woleliśmy działać niż czekać "aż przejdzie". 

Może i Wy 
- doświadczeni rodzice po przejściach (brzuszkowych) 
macie inne sprawdzone metody 
walki z bolącym brzuszkiem?
I może podzielicie się nimi poniżej? 
Zachęcam!! :D :D

A drogie koleżanki z sali szpitalnej ciepło pozdrawiam i życzę jak najmniej pierdząco-kolkowych problemów! Niech jelita pracują aż miło :D :D Cmok :*


               

środa, 27 stycznia 2016

Płacić czy nie płacić...

... oto jest pytanie! A za co? Za szpital, oczywiście. Dziecięcy. Wojewódzki. Na NFZet...

Ja nie zapłaciłam...



Ale od początku...

Już pół roku temu, gdy byliśmy z Em. w szpitalu mało szału nie dostałam, gdy się okazało, że za nocowanie z nią (miała 3 miesiące!!) musimy wybulić 17zł za dobę...!! Ale ok, pomyślałam sobie... Pani policzyła nam za dwie doby tylko, na sali mieliśmy dość ładną łazienkę... No ok - 34zł to nie taki majątek. Jasne...

Tym razem krew mnie zalała. Stawka wzrosła do 18zł za dobę, my byliśmy od wtorku do wtorku... Łatwo sobie przeliczyć... Kwota taka, że spokojnie mogę sobie wykupić wszystkie lekarstwa z recepty i pewnie jeszcze zostanie na witaminę D3...

I tak - nie zapłaciłam. Proszę bardzo - moje argumenty:

1. Powiecie mi - podpisałaś regulamin. A o i owszem, podpisałam Wewnętrzny Regulamin Oddziału. A przynajmniej w taki miałam wgląd - leżał na parapecie. I co? I nic o płaceniu w nim nie było... Zupełne, wielkie NIC. 

2. Powiecie mi - to za warunki na sali i możliwość spania z dzieckiem. Hm... Na oddziale niemowlęcym było z 12 bobasów... i jedna łazienka wątpliwej jakości... Spanie albo na mega niewygodnym fotelu, albo na podłodze. Zero posiłków i napojów - chyba że za opłatą (dodatkową, rzecz jasna...). Ok, dostaliśmy koc i poszewkę. Sztuk jedną, na cały pobyt. To ile kosztuje pranie...?

3. Powiecie mi - to za prąd. No ludzie - to już przegięcie!! W domu płacimy rachunki rzędu (dla łatwiejszego rachunku) 210zł miesięcznie. Czyli wychodzi jakieś 7zł na dzień. Gdzie mamy pełno światła, włączony komputer/telewizor/radia, chodzi pralka/zmywarka/piekarnik, używamy odkurzacza/suszarki/miksera. To ja płacę 18zł dziennie (!!!) za możliwość naładowania komórki i zagotowania wody w czajniku?!?! A nie, przepraszam, jeszcze za wypranie koca i poszewki...

4. Powiecie mi - to za możliwość przebywania z dzieckiem całą dobę. He, to sobie wyobraźcie, że ja to dziecko tam zostawiam. Ba! Że wszyscy zostawiają swoje dzieci!! Jak kiedyś (bo tak było), ale w dzisiejszych realiach.
Więc 3 pielęgniarki musiałyby ogarnąć przynajmniej 12 bobasów - chorych, przestraszonych, marudnych i płaczących. I piszę przynajmniej, bo bobasów do roczku na całym oddziale było znacznie więcej (poutykanych w części dla starszych dzieci). I nie mam na myśli zmieniania pieluch, karmienia, mycia i usypiania. Będąc tam musiałam od 3 do 5 razy dziennie chodzić na inhalacje. Chodzić na prześwietlenia i odsysania baboli z noska, badania krwi i wymazy z różnych części ciała. Sprzątać po dziecku (bo się na przykład przesiusiało albo zrzygało). Pilnować kroplówek i wenflona. I uspokajać z milion razy...! Ha, nie mówiąc o pilnowaniu, żeby Em. nie wybiła sobie zębów o metalowe łóżeczko, czego była bliska kilka razy. Gdybym przyszła na odwiedziny i moje dziecko by miało choć jeden podejrzany siniak lub zastałabym je mega brudne i płaczące - już by była awantura, na pewno bym tego tak nie zostawiła. I powiem jeszcze inaczej - na oddziale byli rodzice, co zostawiali swoje dzieci na kilka godzin. Masakra!! Pielęgniarki chodziły podminowane, inni rodzice pałętali się po korytarzach zamiast siedzieć w salach, no a same dzieci wyły wniebogłosy. Zaraz by musieli zwiększyć personel. Za 18(zł)*12-15(os) dziennie? Nie sądzę...

5. Powiedziano mi, że jak nie zapłacę, to nie dostanę wypisu... Nic podobnego! Nie dość, że dostałam elegancki wypis od samej doktor, to jeszcze od razu zapisano nas na kolejne badania. Może wtedy się upomną o kasę. Choć bardzo wątpię... 

Więc nie zapłaciłam. 
I już!

A Wy? Zapłacilibyście???

niedziela, 24 stycznia 2016

Gorszy przypadek

Siedzimy sobie w tym szpitalu okrutnym i nie wiemy kiedy wyjdziemy. A tak naprawdę to nie wiemy kiedy Em. wyjdzie, bo my z Ka. staramy się sprawiedliwie wymieniać (żeby każdy miał możliwość choć raz na dobę wleźć do wanny i rozciągnąć się na wyrku). Ale o tym wszystkim potem - gdy już rodzinnie będziemy w domu... I nie będzie mi się chciało tak strasznie ryczeć...

Póki co, historia z sali obok. Nie dlatego, że cieszę się czyimś nieszczęściem, ale dla pocieszenia - że mogło być gorzej...!

Otóż w sali obok jest kilkumiesięczny chłopiec u którego prawie cały czas siedzi tata. Troskliwy tata - karmi, nosi, myje, bawi się itp. Ale TYLKO tata! Ciekawość nas - bab - zżerała okropnie i w końcu podczas grupowych inhalacji spytałam się owego tatę w czym rzecz (w sensie - gdzie jest mama??).

I proszę bardzo - oto cała tajemnica.

Bobas był już chory i leżakował wcześniej w szpitalu. Też na zapalenie oskrzeli. Wyzdrowiał i wrócił do domu... w między czasie zarażając swoją mamę. Mama poległa w domu na paskudne zapalenie oskrzeli i... znów zaraziła synka. Który kilka dni po wypisie znów wrócił na oddział. Z tatą właśnie. A żeby było jeszcze kolorowiej, to jego starszy brat podłapał zapalenie krtani. I tak się kurują parami...

Sytuacja fatalna - tata na wagę złota!! Widać, że jest zmęczony potwornie, ale cały czas z uśmiechem na twarzy i troskliwy. I cierpliwy!! Podziwiam, bo ja czasem już pękam i mam ochotę uciec. Z bezsilności przede wszystkim... no ale o tym potem...

Tak więc piszę tu o tym tacie z synkiem i codziennie patrze na nich przez szybę w ścianie. 
I się trzymam tej myśli - że jak oni mogą to my też!! O!!

wtorek, 19 stycznia 2016

Siedzę i ryczę...

Otóż to - siedzę i ryczę. I jeszcze piszę, bo jak nie napiszę to wybuchnę...

Em. jest znowu w szpitalu dziecięcym. Już było tak dobrze! A w nocy z niedzielę na poniedziałek dostała gorączki, katar i kaszel się nasiliły, inhalacje przestały działać... Dziś rano pojechaliśmy po wyniki testów i na kontrolę u alergologa-pulmonologa. Diagnoza - brak alergii. Zapalenie płuc - jak najbardziej... Doktórka spokojnie z nami porozmawiała, że najlepiej jest Em. wysłać do szpitala, żeby konkretnie przebadali ją pod kątem innych chorób - a konkretniej, to zrobili jej szybko prześwietlenie płuc i posiew na podejrzane i niecne bakterie. Bo podobno ostatnio stały się one bardzo popularne wśród małych dzieci - te zdradliwe bakterie właśnie.

No więc zgodziliśmy się - bo ile można się męczyć na tych cholernych antybiotykach??? 

Najpierw eL. oddaliśmy w ręce dziadków (wiem, że ma radochę, ale mnie się serce od razu ścisnęło...).

Potem spakowani pojechaliśmy do szpitala. Jezus Maria Chryste Panie - ile można czekać na izbie przyjęć z małym płaczącym CHORYM dzieckiem?!?! No ile?!?! Wiecie ile??? Otóż DŁUGO!!!!! Nawet się w temat nie będę zagłębiać, bo chyba z nerwów trzasnę klawiaturą o ścianę...

Przyjęli nas na oddział, na salę z podsłuchem (poważnie - cała przeszklona, a nad łóżeczkiem elegancko wisi mikrofon zbierający...). Em. wyła, a tu setny raz trzeba było wziąć udział w tym samym wywiadzie... Jakby cholera jasna komputerów i sieci tam nie mieli... Ale ok. 

Co było najgorsze? Szukanie żyły do wenflonu... To jest niesamowite, jak pielęgniarki pracujące na oddziale dziecięcym mogą być nieporadne. Poważnie. Zaledwie dwa tygodnie temu Em. miała pobieraną krew do badań - elegancko, szybko, bez ŻADNEGO śladu. A tu co?? Osiemdziesiąt prób, zakrwawiony bodziak i siniak jak pięciozłotówka. Wiem, bo Em. już go wyrwała (ten wenflon cały), tak ją uwierał i bolał. Drugi zakładała jej o wiele kompetentniejsza pielęgniarka i choć opatrunek denerwuje Em. to często o nim zwyczajnie zapomina. I uff...

A teraz jedzenie. Jeszcze o tym nie pisałam w szczegółach, ale moje dzieci jedzą jak dorośli, tylko z pewnymi wyjątkami (potem Wam opiszę). Ale co najważniejsze - nie jadamy "słoiczków". Chyba że naprawdę od WIELKIEGO święta. A w szpitalu co? Dzieci do pierwszego roku życia są na diecie słoiczkowej!!! I mleka do oporu. Tłumaczę pielęgniarce, że moje dziecko pije mleko tylko na noc. I że je jak dorosły. A ona na to, że takie są zasady. I że nawet nie wie co wtedy moje dziecko pije (bo na pewno nie słoiczki... he....). Więc jej mówię, że normalnie - woda, soczki, herbatka, kompot... A ona rozkłada ręce. Uwierzcie mi - wtedy zaczęłam się śmiać. Jak głupia. Em. może i ma 11 miesięcy ale czy to oznacza, że muszę ją wychowywać (czyt. karmić) jak tam sobie ktoś niby-znawca wymyślił??? Przyszła lekarka i kazała dawać nam normalne żarcie (kolacja była wypasiony - mniam). I uff....

Zmieniam zdanie, najgorsze jednak było potem, jak Em. za nic w świecie nie mogła się uspokoić. Była głodna i zmęczona, ale mogła tylko krzyczeć i płakać. I po tym horrorze co dziś przeszła wcale jej się nie dziwię... Ka. musiał iść do pracy więc zostało jej tylko do usypiania moje ramię... dziś zaszczepione alergenami. Spuchło mi bardzo szybko (bo po szczepieniu nie wolno dźwigać 24h), więc wkrótce płakałyśmy obie... Teraz aż się boję zdjąć bluzkę - na pewno mam pięknie wyeksponowane wszystkie poszczepienne mięśnie. Bo czuję je wszystkie... Wcale nie pięknie... 

Około 22 Ka. przyszedł mnie zmienić więc zostawiłam ich w męczarniach (ciągłe światło, ciągłe hałasy, zdenerwowana Em., zmęczony Ka.). Wiem, że muszę odespać i dać odpocząć ręce (nie kłamię, kurewsko boli), ale to, to już zupełnie było najgorsze... Wrócić do pustego domu. Samej. Z zakrwawionym bodziakiem w ręce.

Więc siedzę i ryczę... :(

niedziela, 17 stycznia 2016

Poważna choroba z przymrużeniem oka ;)

No tak - nadal męczymy się z chorobą Em. Już było tak dobrze!! Kaszel minął, katar minął, charkanie minęło, zostało tylko poranne syczenie-gwizdanie, które szybko przechodziło po inhalacjach. I dupsko w końcu wróciło do normy - zero podejrzanych zmian i wysypek.

Było miło - i się skończyło. Wczoraj Em. potknęła się podczas próby chodzenia i puknęła się brodą o nieprzyjemny kant. Nie ma żadnego śladu, ale afera była spora. Darła się strasznie. I jak tylko przestała - wrócił mokry, upierdliwy kaszel. I cięższych oddech. I problemy ze snem. I marudzenie...

No ale miało być z przymrużeniem oka.... ;) ;)

Dziś mój mąż szykował się około południa do pracy. A że jeździ do niej rowerem, to właśnie wskakiwał w swoje sexi sportowe wdzianko. Ubierając skarpetki rzekł oto do mnie:
- Zobacz, fajne te skarpetki, nie?
- No fajne. A czemu?
- Bo niby specjalne dla sportowców, a tak dużo wcale nie kosztowały.
- Aha...
- I zobacz, jak długo je mam, ubieram je codziennie, piorę raz w tygodniu a one wcale nie są przetarte...
- Raz w tygodniu?!?!?!?!

Czaicie już??? Ja tu podejrzewam Bóg wie co, że co to mi nie zatruwa i zatyka dziecka - przemycony dym tytoniowy albo sierść jakiegoś zwierza, kurz, pierze, proszki do prania, żarcie jakieś, a tu co?? A tu tygodniowy swąd skarpetek używanych dzień w dzień do jazdy rowerem...

Padłam...

- Ty, ale nie opiszesz tego na blogu?!?
- Wiesz, nawet o tym nie pomyślałam, ale skoro sam się upominasz...
- No weź...

I się wzięłam. No i masz! Kocham Cię Mężu. Z Chin przywiozę Ci czteropak.
Skarpetek :* :* :*

:D :D :D

piątek, 15 stycznia 2016

Trudna sztuka wychowania... cudzych dzieci...

Tak - dzisiejszy wpis nie każdemu przypadnie do gustu. A szczególnie osobom zainteresowanym (o ile przeczytają, he). Ale męczy mnie jedna mała sprawa z ostatniego tygodnia i koniecznie muszę ją wrzucić do mojej Myślodsiewni...

Najpierw jednak, dla przypomnienia:
- jestem mamą dwójki maluchów
- jestem ciałem pedagogicznym
- jestem dużą empatką
- mam swoisty dar (?) komunikacji z małymi dziećmi.

No i teraz... Pamiętacie, kilka dni temu miałam okropnego doła. Zaczęło się już w weekend, ale kulminacja była we wtorek... W tym dniu, z samego rana poszłam na trening - z powodu ograniczenia czasowego - bez Em. I na tym treningu były inne mamy ze swoimi dziećmi - jak zawsze. Mało się udzielałam w dyskusjach, bo ryczeć mi się chciało okropnie, ale w pewnym momencie to nie wytrzymałam. Otóż z jedną z mam przychodzi synuś - uroczy, naprawdę. Uśmiechnięty, zazwyczaj spokojny - potrafi zdobyć serce. Niestety tym razem znalazł sobie dość głupowatą zabawę - rzucanie w każdego po kolei smoczkiem na plastikowym łańcuszku. Rzucił raz, drugi - mama powiedziała, że nie wolno. Chłopiec nadal uśmiechnięty olał ją (jak to dziecko tylko umie) i dalej się bawił. Widziałam po minach innych mam, że nie wszystkim ta zabawa pasuje - szczególnie, że na materacu siedział sobie o wiele mniejszy bobas. Który - no cóż - też był celem. Więc chłopiec tuptał sobie między nami, rzucał w nas, a kobitki nerwowo się uśmiechały. I w końcu podszedł do mnie...

Może to z powodu tego strasznego doła, może z doświadczenia, może z nadpobudliwej wyobraźni ale w tej właśnie chwili cicho i delikatnie powiedziałam: "Nie rzucaj tym we mnie. Nie podoba mi się to. To mnie boli." Podniosłam smoczek i delikatnie włożyłam mu go do maleńkiej rączki ze słowami: "Proszę. Tak się podaje zabawkę". (tak zresztą rozmawiam z moimi dziećmi...)

I nie zgadniecie - chłopiec wcale nie przerwał swojej "zabawy". Ale we mnie nie rzucał - podchodził, wyciągał rączkę i równie delikatnie podawał mi smoczek prosto do dłoni... 

Nie chciałam się rządzić i kogoś umoralniać czy uczyć dobrego wychowania. Tylko że zobaczcie - to było kilka słów, a trafiły od razu do tego małego rozumku. Jego mama skwitowała rzecz zupełnie inaczej, że to po prostu mały empata i podchodzi do mnie w ten sposób bo czuje mój zły nastrój. Kto wie? Może...? Ale tak na chłopski rozum - co jest bardziej prawdopodobne...? Hm?

Kilka lat temu, gdy jeszcze nie było moich bab na świecie (a tak konkretniej, to gdy pierwsza rosła mi w brzuchu) przyszli do nas na kolację znajomi z synkiem. Maluch miał wtedy... ja wiem... z trzy latka może. To była koszmarna kolacja... My niedawno wprowadziliśmy się do nowego mieszkania, mieliśmy nowe farby na ścianach, podłogi, część mebli itp. Natomiast maluch miał humory. Zawziął się, że sam sobie obłoży chlebek. I na początku luzik - wziął żółty serek, szyneczkę, jakieś warzywko. A potem mu się odwidziało i jak nie pacnął tym serkiem przed siebie... Siedział na wprost ściany, więc ja już miałam czarną wizję tłustych plam na nowiutkiej farbie... Ser na szczęście wylądował gdzieś na stole. Ale nie to było najgorsze - bo może faktycznie ser mu zupełnie nie smakował, przecież różnie bywa. Najgorszy był brak reakcji rodziców. Żadnego "tak nie wolno", "proszę, podnieś ten ser i odłóż na talerzyk", "co ty wyprawiasz?"... Nic, zupełnie nic - jego tatuś zjadł ser i już...

Wiecie, ja kiedyś pracowałam w przedszkolu z ideą wychowania bezstresowego. MASAKRA!!! W każdym rogu były kamery, które miały kontrolować nauczycielki, czy aby nie krzyczą na dzieci. Rozumiecie - zero reprymendy, zero kary, zero konsekwencji. Wielkie róbta co chceta...! Wśród dzieci, rzecz jasna. To były okropne dwa lata, a ja i tak miałam dużo szczęścia, bo przychodziłam tam tylko na zajęcia taneczne. Pełnoetatowe nauczycielki wyglądały okropnie - i pewnie tak się też czuły... Ale do czego dążę - znalazłam się kiedyś w bardzo niefajnej sytuacji: dzieci siedziały w kole, ja majstrowałam przy radiu. I nagle - poważnie! - jeden czterolatek wstał, przebiegł koło do innego chłopca, zdzielił go pięścią w nos i szybko wrócił na miejsce. Zmroziło mnie!!! Szczęka mi opadła...! Patrzę na nauczycielkę, a ona wzrusza ramionami i mówi "oni tak uzewnętrzniają swoje emocje"... I nic!!! Wielkie ZERO reakcji. To wtedy postanowiłam, że kończę z interesami w tym przedszkolu - bo naprawdę nie chciałabym być mamą tego drugiego chłopca...

I nie zrozumcie mnie źle - nie porównuję średnio mądrej zabawy do bicia z premedytacją... tylko że... dziecko bez konkretnych zasad chyba w końcu traci granicę?? Więc moja wyobraźnia zawsze mi podpowiada w takich sytuacjach "co będzie dalej? co będzie następnym razem?" No co? Kamień? Cegła? Pięść? 

Oby nic... Oby to tylko moja wyobraźnia...


czwartek, 14 stycznia 2016

Niereformowalny wampir energetyczny

Oderwę się na chwilę od moich przykrych doświadczeń i opiszę Wam coś niewiarygodnego - no mi przynajmniej to się w głowie nie mieści!! (nie, nie będzie znów o ZUSie - ale kto wie i czy tej zacnej instytucji dziś też nie obsmaruję...?)

Kończyłam studia na wydziale, gdzie była nas garstka na roku. Rozumiecie - liczyli nas nie w setkach, ale dosłownie dziesiątkach. Dwóch, konkretniej. I tak było na każdym roku - ogólnie wszyscy się znaliśmy.

Na moim roku, oprócz osób naprawdę świetnych, były też takie... z innego świata. I nie w sensie wariactwa (studia artystyczne - różne Oryginalności tam bywają). Raczej w sensie społecznym. 

I teraz konkretnie o jednej płci żeńskiej. Dziewczę odrobinę starsze ode mnie, ale byście w ogóle nie powiedzieli...! To jest niesamowite, że w dzisiejszych czasach w Polsce, gdy ma się swobodny dostęp do bieżącej, czystej wody, do elektroniki, do miliona produktów w sklepach, do informacji, do wszelkiej pomocy - osoba z dobrego (materialnie) domu mogła być aż tak zaniedbana, zapuszczona i ... nieświadoma!! O brzydkim zapachu nie wspomnę... 

To nie tak, że ludziska ze studiów tylko się śmiali i wytykali ją palcami - wiele osób próbowało (nie)zainteresowaną odpowiednio naprowadzić. Najpierw delikatnie, przykładowo na zajęciach sportowych w przebieralni - pokazywałyśmy sobie antyperspiranty, mówiłyśmy głośno o smrodku i takie tak. Bez skutku. Potem były konkretniejsze próby, propozycje - że może coś zrobi z włosami, posypały się propozycje kosmetyczki. Bez skutku. No a na końcu to już ją kumpele wzięły na zakupy - higieniczno-ciuchowe. I co? I bez skutku!!

Teraz mnie zlinczujecie, że ludzi nie ocenia się po okładce. Ok, nie ma sprawy - zapomnijmy o walorach estetycznych. Porozmawiajmy o jej charakterze...

Za czasów studiów strasznie wnerwiał mnie jej tupet i pewność siebie. Bo wiecie, są osoby, które nie wyglądają zbyt atrakcyjnie, ale mają ogromną wiedzę i inteligencję. A ona... ech, dajcie spokój. Ledwo ogarniała materiał a ciągle do wszystkich miała pretensje, że jej nie doceniają i źle oceniają. Przypominam - było nas naprawdę mało, trudno było o masową niesprawiedliwość, wszystko od razu szło w świat. 

No i teraz, jakoś na przełomie Stary-Nowy Rok odezwała się do mnie na fb. Najpierw nawet kulurnie, że cześć i co tam u mnie. Więc nawet - nie myśląc - przyjęłam jej zaproszenie do grona znajomych. A potem się zaczęło - że ma sprawę i mam jej sprawdzić i załatwić to, to i to. Bez żadnego słowa uprzejmości, prośby czy nawet pytania, czy ja w ogóle chcę i czy mam czas!?! A rzecz wymaga zachodu... Nie odpowiedziałam jej - zupełnie nie kulturnie - ani razu, bo mnie wkurzyła momentalnie i w ogóle to bez przesady!! 

To nie tak, że ja zawsze jestem uprzejma. Czasem dzwonię do Siostry i bez wstępu "żądam": Ty, weź mi przywieź książkę. Albo dzwonię do psiapsióły i pytam zwyczajnie: Ty, nie masz może czarnej marynarki? Pożycz mi! Albo do kuzynki: Ty, co wiesz o mukowiscydozie? Powiedz mi, czy...?! Tylko że te osoby, to bliskie mi osoby. Z którymi ciągle mam kontakt i nie muszę im się podlizywać, bo wiedzą doskonale, że i je szanuję i kocham.

A tu taka pojawia się znikąd i na wstępie zarzuca mnie zadaniami, rozkazami wręcz - zrób to, idź tam, załatw mi tamto. I daj znać. I ba! Cały czas do mnie pisze - codziennie!! I relacjonuje postępy swojej sprawy. 

Jestem w szoku...

Powiecie mi, że nie mam serca? Hm... a mówcie sobie. Z kolei moja niereformowalna "koleżanka" ma 627 znajomych na fb - niech męczy kogoś innego...! O...!




Ps. A jeśli jednak macie ochotę poczytać o moich przygodach z ZUSem, to zapraszam:
Można śmiać się przez łzy, pozwalam ;)


środa, 13 stycznia 2016

Smutny zapach śmierci...

Hm... 
Dziś jest 13sty, ale póki co bardzo przyjemny dzień.
Wczoraj był (uwaga) 12sty - fatalny dzień...

Raz, że byłam na pogrzebie siostry mojego taty...
Dwa, że wyszły na jaw kłamstwa bardzo bliskiej dla mnie osoby, w bardzo ważnej dla mnie sprawie...

Jak na razie trudno jest mi obiektywnie ocenić, co było cięższym doświadczeniem...

Z ciocią miałam średni kontakt - ani bliski, ani daleki. Nie mieszkaliśmy w tym samym mieście (ba, nawet województwo inne), rzadko się widzieliśmy. Nigdy nie plotkowałyśmy, nie jeździliśmy razem na wakacje, nie spędzaliśmy razem świąt (w sensie - odkąd jest duża, bo za dzieciaka i życia dziadków to różnie bywało). Ale też nigdy się nie kłóciliśmy, nie szkodziliśmy sobie w życiu, nie kopaliśmy dołków (piszę o moich relacjach - kontakty moich rodziców z ciocią to już zupełnie inna bajka...).

Ciocia umarła po bardzo długiej walce z rakiem. Którą myślałam, że wygrała. A tu taka dupa! Po całości... Z jednej strony każdy był przygotowany na to, że śmierć przyjdzie raczej wcześniej niż później, ale że aż przyjedzie Pendolino?? No właśnie...

I wiecie - nie będę kłamała. Gdy się dowiedziałam, zrobiło mi się przykro i smutno, ale normalnie poszłam na bal karnawałowy eL. i w ogóle. Dopiero msza żałobna mnie dobiła. Ryczałam jak na Tytanicu. Organistka grała i śpiewała jak anioł, księdzu łamał się głos i trzęsła broda, przyjechało mnóstwo ludzi, chyba z całej Polski. Jestem okropną empatką więc możecie sobie wyobrazić te wszystkie bombardujące mnie emocje. Ech... Bardzo ciężko jest patrzeć, jak inne osoby cierpią. Udzieliło mi się...


A teraz sprawa kłamstwa...

Według mnie jest kilka rodzajów kłamstwa. Znacie wierszyk o Jasiu? Co to wrzucał list do skrzynki? No więc ja to widzę tak.

Kłamstwa małe: "Jasiu, wrzuciłeś list do skrzynki?" Tak...
Kłamstwa średnie: "Jasiu, widziałeś gdzieś list z emeryturą babci?" Nie...
Kłamstwa duże: "Jasiu, czy to nie Ty czasem wysłałeś ten list z wąglikiem?!?!" Nie...!

No i teraz wyobraźcie sobie tego "mojego Jasia", który nie dość, że wysłał list z wąglikiem, to jeszcze prosto na mój adres. Mój i moich dzieci, z czego jedno i tak już jest przewlekle chore... Powaliło mnie po całości. W pierwszej chwili chciałam kolejnego kłamstwa - absurdalnego wytłumaczenia. Ale nie - potwierdziło się tylko to, co od jakiegoś czasu podejrzewałam. A "Jasiu" za każdym razem mydlił mi oczy, że to ja wymyślam, i kłamał, kłamał, oszukiwał...

Bo najgorsze jest, że ten "Jasio" cały wcale nie był świadomy swojego "wybryku" - ot błahostka, wygłup taki. Złapany na kłamstwie zmartwił się - owszem - ale raczej tym, że został złapany, a nie tym, jakie skutki to kłamstwo za sobą niesie.

Ogromne skutki. Straszne skutki!! Do teraz jeszcze tego nie ogarnęłam...

Umarła moja wiara w drugiego - jakże ważnego!! - człowieka... 

Takie coś bardzo trudno jest odbudować. Choćby się chciało z całego serca i wybaczyć, i zapomnieć... Ta rysa już zostaje... nie wiem na jak długo...

Wiecie... Umiera się chwilę. 
Zapach śmierci pozostaje bardzo długo...


poniedziałek, 11 stycznia 2016

Parapetówka z zastrzykiem adrenaliny

Tak jak obiecałam - dziś sprawozdanie z sobotniej parapetówki u znajomych. 

Od początku. A raczej od końca - balu...

Tak więc wróciliśmy z balu karnawałowego do domu, ogarnęliśmy dzieci, przykazaliśmy Siostrze z dziesięć przykazań i wio na kolejną imprezę. A że trochę wyposzczeni byliśmy (choroby nie sprzyjają kontaktom towarzysko-pijackim) to wprost biegliśmy do samochodu. 

Trafiliśmy bez przeszkód, choć pogoda była dość dupiasta, a noc (no dobra - wieczór) czarna (czarny) jak środek owej dupy...

Pamiętacie jak pisałam o moich rozczarowaniach względem przyjaciół? No więc... hm... tak - spotkaliśmy się właśnie na tej parapetówce. I nie mam na myśli Gospodarzy, bo z nimi raczej mamy luźne, niezobowiązujące acz sympatyczne relacje. Jednak wśród gości były osoby, z którymi (wydawało mi się) odnalazłam głębszą nić porozumienia i wiecie - to COŚ, że się chce częściej spotykać, gadać, plotkować, wymieniać przepisy, chodzić do kina i nawet wyjechać na wakacje. No wydawało mi się... Albo inaczej - było to strasznie jednostronne pragnienie. W sensie mojostronne...

Więc dojechaliśmy do Gospodarzy, obejrzeliśmy prześliczny domek i poszliśmy przywitać się z resztą ludu. I właśnie w tym momencie stwierdziłam, że pierdolę. Poważnie - właśnie tak. No bo ile można? Zapraszać, prosić, proponować? No ile?? Ile można się zwierzać i opowiadać? I wysłuchiwać przebąkiwań o czymś, co zostaje skwitowane "a nie chce mi się o tym mówić". No ile?!?! Ile razy można wyciągać rękę? To nie moja wina, że ja potrafię się dogadać z moim mężem, a ktoś inny ze swoim nie. Albo że mi się rodzą dzieci jak chwasty po deszczu, a komuś wcale. Albo że ja nie muszę pić alkoholu (bo nie piję wcale), żeby się wydurniać w towarzystwie, a ktoś inny musi a nie może. Chrzanię to wszystko z pełną premedytacją. 

A czy jest mi przykro? Pewnie, że tak. Bo jak się kogoś lubi i się miło spędzało z tym kimś czas, to jest wielka szkoda. No ale naprawdę - ile można?!?! Za dużo jest ludzi na świecie, żeby przez kogoś marnować sobie czas na rozrywkę. Żeby musieć się ograniczać, chociaż nic złego się nie robi. Nie chcę się poświęcać dla kogoś, kto naprawdę mało daje w zamian. Albo inaczej - przez kogo źle się czuję. Bo ja mam dla kogo się poświęcać - dla Ka. i naszych bab. I dla reszty bliskiej rodziny. 

Popłynęłam trochę, bo miało być o parapetówie, a dałam upust emocjom związanymi z różnymi ludźmi. No siedzi to we mnie, cholera jasna, jeszcze...

Tak czy owak - wracając do imprezy - znów uzupełniłam płyny i zaległam na super wygodnej kanapie żeby zebrać siły - dwie imprezy w ciągu dnia to stanowczo za dużo dla kogoś, kto ostatnio przesiaduje tylko w kolejkach u lekarza...

I byłoby naprawdę świetnie - mąż się integrował z kieliszkiem, ja odtajałam (moje biedne nogi...) - gdyby nie dwa podejrzane czworonogi. A w sumie to jeden czworonóg, a drugi trzynóg - oba futrzaste i roszczące sobie prawa do owej kanapy - KOTY...! A ja na koty jestem mega uczulona. Tak naprawdę MEGA - że tylko szpital. Na szczęście mechanicznie, więc muszą mnie dziabnąć czy skubnąć, aby wdała się reakcja. Lizanie też nie jest wskazane, ale na szczęście nie takie groźne. 

Przez te sierściuchy wypieszczone właśnie nie poleżałam za długo z kończynami ku górze - wolałam zmieszać się z tłumem, by w razie czego ktoś mnie obronił. A wiecie jak to jest - gdy się przed czymś ucieka, ten ktoś goni Cię dwa razy szybciej... Dosłownie prawie jak ZUS :) 

W tym właśnie miejscu dziękuję bardzo Gospodarzom, że się nade mną zlitowali i próbowali trzymać kociska zdala ode mnie. Nie zawsze skutecznie co prawda, ale to nie ich wina - te koty to naprawdę przebiegłe istoty. Szczególnie trójnożny inwalida - niby takie biedactwo a dawał takie susy, że już widziałam jak siedzi mi na gardle... 

Olać koty - przeżyłam! I naprawdę się wybawiłam!! Nawet sobie potańczyliśmy (no powiedzmy, bo ja się starałam, a oni - mężczyźni nasi - usilnie robili ze mnie rock mamę). Śmiesznie było, nie ma co :) Wróciliśmy do domu ładnie po północy, uchachani ale padnięci jak po maratonie. Ka. prawie od razu zaległ pod kołderką, ale mnie emocje przerosły - spałam zaledwie dwie godzinki. Wstałam po omacku i naprawdę nie wiem jak udało mi się funkcjonować przez pierwszą połowę dnia. 

Drugą, he, przespałam ;)

niedziela, 10 stycznia 2016

Totalne szaleństwo!

Iji-ha! Przeżyliśmy :D Choć było ... ostro!

Nasz pierwszy bal w przedszkolu. A w sumie eL. pierwszy bal - wariactwo na całego. 

Powiem Wam tak - jedno przebranie karnawałowe to już wyczyn.
Przebrać całą rodzinę - tematycznie! - wyzwanie.
Przebrać całą rodzinę - tematycznie i DWUKROTNIE - zamieszanie.
Przebrać całą rodzinę - tematycznie i dwukrotnie; i siebie - tematycznie i TRZYKROTNIE 
- to już masakra...!

Impreza zaczynała się o 14:30. I to nie taka impreza tradycyjna-przedszkolna. W naszej placówce to bal dla wszystkich - dzieci z wszystkich grup, ich rodzeństwa i rodziców (opiekunów). Z nami była jeszcze moja Siostra, żeby pomóc przy Em. Rzecz jasna nie wszyscy przyszli wczoraj - tak jak my. Część zapisała się na następny dzień, a część olała w ogóle sprawę. 

Ale ci co przyszli - takiego balu przebierańców jeszcze nie widziałam!! Olać dzieci - je zdecydowanie łatwiej przebrać. Gdybyście jednak zobaczyli tych rodziców!!! NIESAMOWITE czego ludzie nie wymyślą!!!

Oto kilka przykładów niestandardowych (bez Elsy, strażaka i kotka) przebrań rodzinnych:

1. Bajka czerwony kapturek (wygrali konkurs przebrań!)
Przedszkolak - czerwony kapturek
Siostrzyczka - drugi czerwony kapturek
Tata - leśniczy
Mama - wilk, który połknął... trzeciego czerwonego kapturka...! :D :D

2. Władcy z poddanymi
Dzieci - królowie
Rodzice - biedni poddani (za czasów średniowiecza - rewelacja!)

3. Żeglarze
Tata - bosman
Mama z dziećmi - i jego majtki ;)

4. Król z damami
Przedszkolak - król
Mama z siostrą - damy dworu

5. Piekarze
Mama - piekarz
Tata - piekarz
Dzieci - piekarze :)

I bardzo proszę - nasze pierwsze (podstawowe) przebranie:
Orszak ślubny
eL. - panna młoda (z moim osobistym welonem i mini bukietem ślubnym, i w kiecce z Wójcika, którą kiedyś kumpela kupiła dla swej córci, by w niej niosła obrączki do prawdziwego ślubu - kompetny czad!))
Ka. - pan młody (w stroju z osobistego weselicha)
Ja, Siostra i Em. - świadkowe w czerwonych kieckach, czarnych bolerkach i innymi gadżetami.

No i impreza się zaczęła. Grali tak, że pewnie połowa osiedla słyszała. Wiecie - prawdziwy didżej, prawdziwy wodzirej i gość specjalny, co to i śpiewał i grał. A pomiędzy tym wszystkim i kamerzysta i fotograf. Taaak - szybko zrobiło się gorąco, upalnie i duszno. Bo okna pozasłaniane, żeby były efekty świetlne widoczne. I żeby obcych nie kusić owym widokiem, tak myślę.

Minęło pól godziny, a ja już musiałam lecieć przebrać wdzianko - prawie całkowicie. Co tu kryć, ostała mi się tylko bielizna i rajstopy. A, i buty! W następnym przebraniu i buty miałam inne ;)

Tak więc - przebranie nr 2 - chórek do zespołu Blues Brothers. Czyli wiecie - czarne spodnie (moje), biała koszula (moja), czarna marynara (buchnęłam komuś z naszej pseudo garderoby, bo nie miałam swojej, he...), czarny krawat (Ka.), czarne okulary (koleżanki z "chórku"), czarny kapelusz (Siostry). I sru - z powrotem na scenę, jako gość specjalny. Daliśmy czadu! 

Skończyły się owacje i co? I pędem do szatni z całą rodziną, żeby wszystkich przebrać za cowboyów. Wyrobiliśmy się dosłownie na styk. Wyglądaliśmy - no jak cowboye. Dżiny, koszule, szelki (Ka.), buciory (ja i Siostra) i rzecz jasna - magiczne kapelusze! A, no i rekwizyty - instrumenty. Weszliśmy na salę, przedstawiliśmy się, trochę pouczyłam ludność kroków i już - zaczęliśmy!
eL. grała na skrzypkach (naprawdę),
Em. z Siostrą grały na bębnach (naprawdę!!),
Ka. śpiewał, grał na harmonijce i trochę tańczył (eee... zupełnie nie naprawdę, no oprócz tańca)
Ja. śpiewałam, tańczyłam i dbałam o to żeby wszyscy wiedzieli co robić (naprawdę, no oprócz śpiewania)
Skończyliśmy, kapelusze poleciały w powietrze, a my dostaliśmy brawa i torcik - niespodziankę. 

Potem to już mogliśmy zasiąść w sali bankietowej i wcinać przysmaki. I przede wszystkim uzupełnić płyny. Oddelegowałam Siostrę z Em. do domu (bo mała nie jest jeszcze zdrowa, nic a nic - ale mieliśmy ją traktować jak zdrowe dziecko, więc chociaż na część imprezy poszła), trochę potańczyliśmy i co niektórzy brali udział w konkurencjach rodzinnych. Efekt - dwa hula hopy i kolorowa gra domino. 

Wytrzymaliśmy do samiutkiego końca, pożegnaliśmy się z uśmiechami na twarzach i wesoło wróciliśmy do domu. A tam zdjęłam buty - o rany.... dobrze, że Was z nami nie było. W sensie w momencie zdejmowania tychże butów... Bo nie bycia na balu to żałujcie na całego...! :D

He - to nie był koniec naszego dnia, bo na wieczór jechaliśmy do znajomych na parapetówkę. Ale o tym już w kolejnym wpisie, bo nadal odsypiam ;)

Kocham bale przebierańców! Nawet takie mordercze... ;)

piątek, 8 stycznia 2016

Wysyp kapeluszy

Dziś jestem mega podbudowana! Naprawdę. A serce mi pika jak szalone - z radochy! :D

Jutro mamy występ ekstra na balu karnawałowym w przedszkolu eL. - udajemy zespół Rednex. Słowo udajemy jest tu kluczowe, bo generalnie dużo się wygłupiamy przy prostym układzie tanecznym, "śpiewamy" z playbacku i mamy kilka kluczowych instrumentów (pseudo-skrzypki, harmonijka...). A my znaczy naszą rodzinkę + Siostrę mą ulubioną (wcale nie dlatego, że jedyną ;)).

Wszystko było ok i nagle ciach - poginęły kapelusze. Kiedyś organizowałyśmy z Siostrą Sylwestra w stylu country (z morderczą zagadką w tle) więc akcesoriów u nas pod dostatkiem, ale kapelusz ostał się jeden... 

I słuchajcie - po krótkim, rozpaczliwym info na fb, że potrzebna BIG HELP, nagle z różnych stron świata zaczęli wyskakiwać cowboye z kapeluszami w rękach!! 

BA!! Ci wszyscy cowboye bez mrugnięcia oka dostarczyli mi owe nakrycia głowy bezpośrednio pod drzwi mieszkania - po prostu z dobroci serca!! 

Jeszcze większe BA!! Niektórym osobom musiałam podziękować i odmówić, bo jeszcze kilka godzin i bym mogła połowę przedszkolaków zmienić w cowboyów...!

A tylko część osób była z mojego miasta - reszta z okolicy. Co raduje mą duszę jeszcze bardziej.

Bo wiecie - zimno jest, sypie śnieg, kierowcy głupieją, każdy wolałby mieć szybciej wolny weekend czy po prostu siedzieć w cieplutkim domku...

Ja jakiś czas temu bardzo zwątpiłam w ludzi... w niektórych moich "przyjaciół"... oj przepłakałam kilka ciężkich nocy. Smutnych nocy...

I taka sytuacja jak dziś - ogromna dawka nadziei!! 
Ogromna dawka zwyczajnej ludzkiej sympatii!!
Ech... :D :D :D




czwartek, 7 stycznia 2016

Ulepimy dziś bałwana?

Oł jeah!!!!!!! W końcu spadł śnieg!! Ja nie lubię zimna i nie lubię zamarzniętego samochodu i odśnieżania (mi pod oknem sypialnianym) o 6 rano, ale no zima na +13 to już przesada...

Tak więc spadł śnieg i od samego rana eL. zaczęła nas (a w sumie Ka., bo ja jeszcze smacznie spałam) męczyć pytaniem nr 1 w zimie: "Ulepimy dziś bałwana?". Krainę Lodu oglądaliście? Kto oglądał ten wie, kto nie oglądał nie zrozumie ;)

Rano, przed przedszkolem, rzecz jasna nie ulepili. Bo zaspali...

W przedszkolu nie ulepili, podejrzewam że z powodów zapobiegawczych (o matko, jak my te wszystkie stęsknione śniegu dzieciaki wysuszymy przed obiadem?!?!)...

Padło na mnie...

A weźcie tu ulepcie bałwana, gdy
a) ma się dodatkowe 10-miesięczne bobo, które nie chce spać w wózku...
b) śnieg jest konsystencji sypkiego piasku...
c) stęskniona śniegu prawie-czterolatka panikuje po kontakcie z mroźnym śniegiem...
d) chce się człowiekowi siku. 

Taaak....

Ale nic to - trzeba było to się ulepiło. I bardzo proszę - nasz bałwan! 
Nawet po marchewkę do sklepu poszłyśmy, ha! 


A że w 3/4 jest zrobiony z kamienia... oj tam oj tam... 
Jaka zima taki bałwan ;)


wtorek, 5 stycznia 2016

Urodzinowe życzenia

Nie byłabym sobą, gdybym mimo stresu o Em. (klik) nie napisała czegoś głupowatego. Więc bardzo proszę - edycja limitowana - specjalnie na urodziny :D

Bo to właśnie na urodziny dostaję najwięcej życzeń. Większość jest od osób "standardowych" - rodzinka, psiapsiółki, koleżanki ze szkoły/pracy i ich mężowie też ;)

Ale są też osoby, które milczą zazwyczaj cały rok a potem nagle bum 
- życzonka, nierzadko z podtekstem.

Nie nie - to nie wrogowie z podwórka! To nie dyrektor ze szkoły. I nie była szefowa.

Otóż, moi drodzy, to moi eks...!

Zdarzyło mi się kilkakrotnie, że normalnie paskudy wracają po latach i uaktywniają się w moje urodziny. Najczęściej w formie pisemnej - na fb lub w smsie... Czasem po prostu napiszą "sto lat" i "zdrówka", a czasem - a w sumie często - dorzucą jakieś magiczne słówko, przeznaczone tylko dla mnie. Że niby życzenia normalne i mój mąż (i reszta zainteresowanych) nie może się czepiać, ale ja WIEM. 

I uwaga - dziś się uaktywniło już trzech!! A wieczór jeszcze młody... 

Dacie wiarę?? Trzech!! 
Jeden napisał ogólnikowo, 
drugi dorzucił komplement, 
trzeci słowo-klucz. 

Generalnie nie mam z nimi kontaktu bo 
a) to oni mną wzgardzili (cieniasy) 
i b)zwyczajnie nie mam takiej potrzeby. 

A oni widocznie 
a) żałują (no ja myślę) 
i b) zwyczajnie taką potrzebę mają.

A żeby było jeszcze śmieszniej... ja nawet nie pamiętam kiedy oni mają urodziny.... he...

I jeszcze Wam powiem, że to strasznie fajne uczucie, po tylu latach poczuć, że ktoś pamięta i właśnie żałuje, że zrobił tak jak zrobił. I że byłam (jestem?) na tyle interesującą osobą, że nie mogą się mnie pozbyć ze swojej głowy (serca?). No mam radochę, cholerka, na całego :D

Jeah, urodziny są sexi :D :D :D

A ONI zawsze wracają ;) ;) ;)




Urodzinowa diagnoza

Yupi!! Mam urodziny!! Niektórzy nie lubią swojego święta - ja tam uwielbiam :D :D Może mi przejdzie ta radocha gdzieś w okolicach pięćdziesiątki - póki co baluję :D :D

Eee... tak na prawdę to będę balować dopiero jutro, bo dziś świat mi nie sprzyja.

Abo:

1. Mój ulubiony mąż osobisty ma popołudniówkę więc dupa blada.

2. Moje ulubione dziecię starsze ma w sobotę w przedszkolu bal karnawałowy i dziś w związku z nim było zebranie Rady Rodziców. Popołudniu. I pamiętacie - jestem w tejże radzie...

3. Moje ulubione dziecię młodsze doczekało się w końcu wizyty u alergologa-pulmonologa... I tu dupa jeszcze bladsza... Opowiem Wam, postresujcie się ze mną...

Moja Pani dr (w sumie to nasza, bo cała rodzina już do niej chodzi) jest (póki co przynajmniej) świetna. Bada od deski do deski (nie żebym była deska, he...), skrupulanie prowadzi kartotekę, dokładnie tłumaczy leczenie i... mimo że się leczymy czasem prywatnie zapisuje nam badania na NFZ. No jak tu jej nie kochać?!?

Tak czy owak, osłuchała dokładnie Em., wypytała co i jak i trochę mnie przestraszyła... Bo oprócz testów na alergie (zrobiliśmy z marszu) i przepisania nowego leczenia, dała nam skierowanie do poradni pulmonologicznej na badanie w celu wykluczenia ... mukowiscydozy... 

Kazała mi nie googlować i nie przeżywać, więc ja oczywiście wygooglowałam i przeżywam. Wiecie co to jest mukowiscydoza? To masakra normalnie... Wstawiam Wam link na stronę fundacji "Matio" - tam jest wszystko opisane co i jak... Więc jak nie wiecie, to kliknijcie sobie...

Pocieszam się, że to choroba genetyczna a u nas w rodzinie jej nigdy nie stwierdzono. 
I pocieszyła mnie też koleżanka - nauczycielka eL. z przedszkola, która miała do czynienia z dziećmi bardzo chorymi i Em. (wg niej) w ogóle ich nie przypomina.

Ale wiecie - wyobraźnia pracuje, cholera jasna.

No nic, teraz czekamy na wyniki krwi i efekty nowych leków. Na szczęście chodzę teraz do naszej dr co tydzień na odczulanie (i na szczęście na NFZ... ufff...) więc będę upierdliwa do bólu, żeby ratowała moje dziecko. O ile je w ogóle trzeba ratować, bo czasem się zachowuje tak, że to ja potrzebuję pomocy... wgrrr....

Chciałabym ogarnąć sytuację przed Chinami, ale najwcześniejsze terminy do poradni pulmonologicznej są na czerwca...

Sami widzicie - dupa blada!! Jak u rudego uczulonego na słońce... Bez (ewentualnej) urazy.

niedziela, 3 stycznia 2016

Życzę sobie... szczęścia!

Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! Jak Wam minęły Święta? I Sylwester? Rozpoczęliście Nowy Rok z ważnym postanowieniem? 

U mnie było... standardowo. Nie źle. Ale i nie tak jak bym chciała, niestety...

Raz, że nie było śniegu - nic a nic. A temperatura w słońcu dochodziła do 23 stopni! (w cieniu 13-14...). Czyli cały nastrój szlag trafił. 
A dwa... zabrakło mi Szczęścia.

Bo nie wiem jak u Was, ale u mnie Święta wyglądają tak:
- spotykamy się w rodzinnym gronie (a grono to widuję przynajmniej raz w tygodniu)
- zaczyna się walka przy garach w kuchni (na szczęście w tym roku nie było Wigilii u nas, więc nikt nam się po kuchni nie rządził... he - nadrobili w "Drugie Święta"...)
- opłatek, życzenia, dużo głupot i śmiechu
- siadamy i jemy
- kończę jeść po 5-10 minutach i.... zaczyna się proponowanie/wmuszanie/wciskanie kolejnych potraw (żarcie, żarcie, żarcie)
- dezertujemy z dziećmi od stołu i zaczynamy szukać pierwszej gwiazdki
- gwiazdka jest, czekamy na prezenty, ale rzecz jasna czekamy długo bo trzeba przecież postawić ciasto (żarcie, żarcie, żarcie)
- Gwiazdor i prezenty
- kawa (żarcie, żarcie, żarcie)
- zabijanie czasu zanim pójdzie się spać...

Zauważyliście, prawda? Zero magii świąt! Zero Bożonarodzeniowej atmosfery! W moim rodzinnym domu Święta się skomercjalizowały... Ja nie jestem bardzo religijna, nie mam potrzeby, przykładowo, chodzenia na pasterkę (choć czasem bywało bardzo zabawnie i sympatycznie). Ale kolędy uwielbiam... 
Hm...

A wiecie co mi się marzy?

Ucieczka! 
Tylko ja, mój mąż i dzieci. 

I nie ten mąż, na maksa wyeksploatowany przez pracę już tydzień przed Wigilią, 
co krok powtarzający jak to nie cierpi tych Świąt... 
Tylko wypoczęty, zakochany, natchniony. 
Taki co ze mną będzie z radochą spiskował w sprawie niejakiego Gwiazdora, 
co upiecze z dziećmi ciasteczka, 
co będzie podjadał popcorn w czasie robienia choinkowego łańcucha, 
co ładnie się się ubierze z przyjemności a nie z obowiązku... 

Dzieci mam jeszcze maleńkie i nie wiem, czy pragną tej magii tak mocno jak ja. Myślę, że eL. (mimo katolickiego przedszkola) jeszcze nie zbyt dużo rozumie, Em. żyje z dnia na dzień.  Ale choroby, które je męczą... no cóż... chore dzieci to nie jest to, co kochającemu rodzicowi daje radość... (tak - znów byliśmy z Em. na antybiotyku, a na myśl o inhalacjach to sama dostaję gęsiej skórki...). Jednak wierzę głęboko, że to od nas - rodziców - uczą się czerpać pozytywnych wrażeń i uczuć ze świątecznego czasu. A gdy rodzice są zajęci, zmęczeni, w ciągłym strachu i zmartwieniu...? Dzieci nie wiedzą, że to przez chorobę i obowiązki... Chciałabym od tego uciec... 

A ta ucieczka to by musiała być gdzieś poza cywilizację:
bez korków, 
natrętnej technologii, 
uzależnienia od komputera, 
plotkujących ludzi 
i przeogromnej presji otoczenia...

Więc marzą mi się Święta w naszym małym, zdrowym, wypoczętym, optymistycznym gronie. 

Gdzie wygramy ze zmęczeniem, strachem i pretensjami o bzdety.
Gdzie potrawy nie będą przygotowywane z obowiązku, ale z miłości. 
Gdzie dla tradycji wyłożymy cały stół siankiem. 
Gdzie poczytamy proste opowieści/przypowieści wigilijne dla dzieci. 
Gdzie będziemy głośno śpiewać kolędy, grając przy tym na wszelakich przeszkadzajkach.
Gdzie dzieci dostaną prezenty takie, na które czekają i na które będą piszczeć z uciechy. 
Gdzie wieczorem pójdą spokojnie spać, usatysfakcjonowane, 
z serduszkami pełnymi miłości. 
Gdzie, gdy zasną, będziemy mieć z mężem czas tylko dla siebie 
- dobry czas, ciepły czas, spokojny, pełen relaksu. 
Pełen magii! 
Pełen szczęścia... 

Nie doszukujcie się sprośności - w moim Świątecznym marzeniu dzieci śpią przytulone do nowych zabawek, a ja do osoby, która w każdej minucie daje mi odczuć, że to ze mną (z nami) chce spędzić kolejne Święta... i jeszcze jedne... i wszystkie... Do osoby, dla której w każde Święta uciekałabym przed całym światem, żeby znaleźć w Jego oczach tą odrobinę (największą z możliwych!) szczęścia...

Sobie - i Wam - na Nowy Rok życzę szczęścia! 
Nie materialnego (choć nie przeczę - przydaje się, he). 
Szczęścia emocjonalno-duchowego. 
Szczęścia, które czasem jest tak blisko! 
A tak daleko...


Kochajcie się!