środa, 30 września 2015

Jak schudnąć i nie oszaleć?

Mogłabym napisać "nie wiem" i zakończyć wpis. 

No bo cholera jasna... 

Po pierwszym dziecięciu zrzucanie kilogramów przyszło mi zaskakująco łatwo - trochę zeszło z mlekiem, trochę z pseudo dietą, trochę wyskakałam w pracy. Rodziłam w marcu, a na Boże Narodzenie wyglądałam jak marzenie (proszę się nie śmiać - mam dowody zdjęciowe, że się taki cud bożonarodzeniowy wydarzył!!) w obcisłej mini sukience o rozmiarze S. Z dekoltem!

Natomiast po drugim dziecięciu to całe chudnięcie to jakaś MASAKRA!!!! Fakt - trochę więcej przytyłam i więcej w ciąży leżałam (przymusowo), i zdecydowanie krócej karmiłam. Ale teraz, przy dwójce maruderów nie leżę plackiem (choć lubię) i powinnam gubić nadprogramowy tłuszcz ekspresowo. Chodzę na Buggy Gym, jem zdecydowanie mniej i naprawdę rzadko słodkości i fast foody (Chiński kubek na pewno się nie liczy!!). Nawet sobie łykam pewne pomocne (?) suplementy. 

I co? I dupa blada. A raczej gruba. Święta coraz bliżej a tu zero poprawy!! Ograniczenia nie pomagają, sport nie pomaga, ba - jelitówka nie pomogła...! 

A byłabym taka śliczna gdybym tylko schudła. Na pewno...! 

Prawda??!??


wtorek, 29 września 2015

Miłość jest ślepa... ;)

Gdy w pewnym gronie debatowałam czy założyć bloga czy sobie darować, wypłynęła historia mojej znajomości z panem T. Historia tak nierealna, że aż ją spiszę, dla Was, dla potomnych, dla policji (gdyby po latach okazało się, że nie ja jedyna miałam tą wątpliwą przyjemność...). Spokojnie!!! To nie historia +18!!

Za Chiny nie pamiętam jak się z T. poznaliśmy. Pracowałam wówczas z jego kuzynką, ale to wypłynęło dopiero później, gdy dosłownie błagałam ją o pomoc... Ale po kolei.

Nie wiem jak się poznaliśmy, ale pamiętam nasze pierwsze spotkanie sam-na-sam. No prawie sam-na-sam, bo to był ten czas, gdy dla pewności na "pierwsze randki" szłam z psem (bokserka, można się jej było bać... z wyglądu, ale zawsze to coś). Więc T., mój pies, ja i spacer po ówczesnym moim osiedlu. Dla pewności nie podałam T. adresu, tylko spotkaliśmy się na przystanku autobusowym i wędrowaliśmy chodnikiem przy głównej drodze (jak to piszę, to aż nie wierzę, że zdarzało mi się być taką rozsądną!!). Już po kwadransie wiedziałam, że z facetem coś jest nie halo, mimo że był zadbany, kulturalny i w ogóle. Niestety już wcześniej wymieniliśmy się nr GG (tak, to były te czasy...). Po oschłym (z mojej strony) i wylewnym (z jego) pożegnaniu poczekałam aż sobie odjedzie i dla pewności okrężną drogą wróciłam (z psem) do domu.

I się zaczęło!!!

Na GG pisał do mnie CIĄGLE!! Włamał mi się na prywatnego bloga (czas Tenbit'a - pamiętacie??), wysyłał z milion smsów!!! Blokowania nic nie dawały - załatwiał sobie nowe numery, konta i dalej jazda. Podczas naszego spotkania zgadaliśmy się, że pracuję z jego kuzynką i generalnie jesteśmy dobre kumpele. O zgrozo!! To był błąd (nie jego kuzynka, bo świetna z niej babka, tylko to zgadanie - wiedział gdzie pracuję...).

Wyobraźcie sobie sytuację... Kilka dni później wsiadam w moje mini autko i wyjeżdżam w stronę pracy. W lusterku miga mi znajoma postać, ale myślę sobie "nie... przecież nie wie, gdzie mieszkam...". Więc jadę do tej pracy, pracuję może z godzinę i dzwoni moja siostra...

*Dla tych, którzy mnie nie znają - siostrę mam 6 lat młodszą, o połowę chudszą (ode mnie), o głowę niższą (ode mnie) i być może tylko głosy mamy podobne... ale przez telefon...*

Tak więc dzwoni i mówi, że była sobie na spacerze z kolegą i naszym psem. Wtem podchodzi do niej jakiś facet z kwiatami i zaczyna gadkę, jak to się w niej zakochał na zabój, że nie może go tak ignorować, że on ciągle o niej myśli i w ogóle - chce się z nią ożenić! Moja siostra - zatkana na maksa. Jej kumpel - padnięty ze śmiechu. Pies - kluczowy dla całej sprawy. Okazało się, że mój prześladowca zdążył już zapomnieć jak dokładnie wyglądam za to dokładnie zapamiętał naszą sunię!! I tak - z rozpędu, poznając (albo i nie) po psie - oświadczył się mojej siostrze... 

Jakby ktoś wątpił - miłość naprawdę jest ślepa!!

Sprawa miała swój ciąg dalszy, bo gdy T. zrozumiał swój błąd niezrażony przyjechał pod moją pracę. Z tymi samymi kwiatami i chęcią oświadczyn... Krążył obok wejścia tak długo, że aż ma szefowa miała ubaw po pachy (a twarda z niej była zawodniczka). 

Rzecz jasna, po wielu prośbach i groźbach (również z udziałem kuzynki - oj trwało to, trwało...) gość w końcu dał za wygraną i się ode mnie odczepił. Pozostało mi tylko wytłumaczyć się wszystkim sąsiadom - T. chodził w miłosnym amoku od domu do domu i rozpytywał o mnie... 
Poza tym - helloł?! - oświadczyny bez pierścionka??!! Przegięcie! ;)

niedziela, 27 września 2015

Stan przedzawałowy - jak nic!

Myślałam, że skoro już po raz drugi jestem mamą, to niewiele mnie zaskoczy w dziecięcym życiu codziennym. Taaaak.... 

Otóż taka sytuacja:
Córy mają wspólny pokój  od początku pojawienia się młodszej. Rozwiązanie było dobre tak długo, jak mała spała jak kamień. Teraz już słuch jej się wyostrzył i dzienne drzemki wymagają różnych rozwiązań. Z tego to powodu Em. spała dziś popołudniu u nas w sypialni na naszym łóżku, gdy my z eL. okupowałyśmy resztę chaty. Zazwyczaj ją kładziemy w poprzek wyra i obkładamy poduszkami, żeby miała małe możliwości ruchu zaraz po przebudzeniu. Ale dziś... przegięła!! 
Siedzimy sobie z eL. w pokoju obok i nasłuchujemy, że mała już się przebudziła i coś tam sobie śpiewa radośnie. Staramy się nie wchodzić do niej od razu - nauka samodzielnego spędzania czasu. Dziś jednak coś mnie tchnęło i weszłam - dzięki Bogu!!! Em. leżała w poprzek łóżka - jak najbardziej, ale z dupskiem... poza nim!!!! Machała wesoło nóżkami i śmiała się do podgryzanej poduszki. ZAWAŁ! Jak nic!!!! 
Ale co najważniejsze - jak ona tam dotarła??? Jak się dostała przez wszystkie zapory??? I przemieściła o dobry metr w lewo??? 

Jutro zapiszę się do kardiologa... Uf...........

czwartek, 24 września 2015

Śmiać się, czy płakać??

Kryzys przedszkolny trwa nadal. Rano niby wszystko ok, ale z każdą minutą oczy coraz bardziej szkliste... Staram się być mego cierpliwa i spokojna, tłumaczę dlaczego trzeba iść do przedszkola i że przecież jej się tam podoba. Ale dziś to już wybuchnęłam... łzawym śmiechem!!

Zapisaliśmy eL. na pierwsze przedszkolne zdjęcia. Bardzo się ucieszyła bo ma takiego samego hopla na punkcie zdjęć jak ja :D Przez kilka dni przeżywała potencjalne pozy, uśmiechy i gadżety. Rano wstajemy i pierwsze co: "musi być koniecznie ta sukienka od cioci M." (może nie balowa, ale mało jej brakuje...), i rajstopy i nawet majki pod kolor (ha!). Nic nie protestowałam z nadzieją, że obędzie się bez histerii przedszkolnej...

O ja naiwna!!

Więc eL. wkłada kieckę i rajstopy i zasuwa myć zęby... Pasta nie chciała się otworzyć - pierwsze, jeszcze mini, łzy... Wraca na czesanie - "koniecznie warkocz Elzy, żeby pasował!!" - i płacz, że ona nie chce iść. Łzy osuszone - "pomalujesz mnie, żeby pasowało do sukienki?" - przypudrowuję jej nosek, może nie będzie płakać?? "Ale jestem elegantka!" - zmieniam jej kolczyki na pasujące i błyszczące. Płacze ubierając swoje najlepsze buty. Przestaje płakać, no bo makijaż się rozmaże. I tak w kółko... Tuli się i zaraz sobie przypomina o fryzurze... itd, itp - w końcu i mi ciekną łzy i już nie wiem, czy ze smutku, czy ze śmiechu...!

W przedszkolu ryk niemiłosierny i tylko mam cichą nadzieję, że zanim zaczną się zdjęcia zdąży jej zniknąć opuchlizna... Ech... rośnie nam mała diva....


środa, 23 września 2015

Koniec bezstresowego przedszkola...

I stało się - a było tak pięknie!! Rano wstawałyśmy, szybkie ubieranko, czesanko, chwila głupot i spacerkiem do przedszkola. Em. się przewietrzyła przed drzemką, eL. szła w podskokach i zostawała na świetną zabawę. Wracałam sobie do domu, ogarniałam sytuację, mogłam bez wyrzutów sumienia porozpieszczać Em., trochę odpocząć. Na obiadek wszyscy wracali i miło spędzaliśmy popołudnie.

Po chorobie czar prysł.

Już w domu eL. sieje panikę i ma szklane oczy. Rozkręca się w czasie drogi, no a w przedszkolu to już łzy jak grochy. Tuli mi się do ręki i płacze błagalnie żebym ją wzięła do domu... Nie mam serca z kamienia i boli mnie to okrutnie, ale wiem, że akurat w tym przedszkolu naprawdę krzywda jej się nie dzieje! Nie dość, że ma jedną z ulubionych ciotek zaraz za ścianą to i atmosfera w przedszkolu jest bardzo przyjazna i na pewno zawsze ma kto się nią zająć. Dużo pań, dużo zabaw, dużo atrakcji i w ogóle. Nawet plac zabaw mają oddzielny dla własnej grupy, więc żaden starszak jej tam nie trąci czy szarpnie.

Rozdarta jestem na maksa. Co robić? Ktoś miał taki problem??? 

wtorek, 22 września 2015

Tajemnica pewnej krowy...

Krowy są różne - czarne, brązowe, w białe łatki i bez, mniejsze, większe, o nazwach prostych i takich z kosmosu. Wiem, bo eL. posiada bardzo interesującą książeczkę o krowach... Są i wściekłe krowy, i takie z wierszyków ("czarna krowa w kropki bordo..."). Są nawet bardzo aroganckie ludzkie krowy - któż takiej nie poznał?? Rzecz jednak będzie o zupełnie innej krowie. 

Ale od początku...

Mieszkamy tu gdzie mieszkamy od lat kilku. Zwyczajny blok, nie żadna kamienica czy dom. Blok nawet nie jest z tych mega starych. No i po remoncie, tak z grubsza przynajmniej. Sprawa to istotna, ponieważ zazwyczaj to stare domy i kamienice (posiadłości i wille też zapewne) bywają... nawiedzone!!! A tu niespodzianka - za dnia człek egzystuje sobie w naszym mieszkaniu spokojnie, natomiast wieczorami... straszy!!!!
Nie codziennie, ale często, gdy zapada zmrok nasza prywatna krowa zaczyna nawiedzać naszą... sypialnię... Czasem tylko tak cichutko, że można o niej zapomnieć, ale jak się weźmie i ryknie - muczy i buczy w każdej ścianie!! 
Na początku sprawa była śmieszna. Potem denerwująca. A teraz - no strach się bać! Leżymy sobie z mężem w łóżku, gadamy, czytamy bądź COŚ, a tu nagle Muuuuu Buuuuu i jakiś taki ni to grzmot, czy wybuch! (zrywa się z łańcuchów, skubana) Czasem trwa to tylko chwilę, czasem do późnej nocy. Z przerwami lub bez. Jednakże są to zawsze te same odgłosy. 

Niesamowite!!! 
W akcie desperacji przeszłam się po sąsiadach i na szczęście okazało się, że nie tylko my to słyszymy. Myślimy sobie - może ktoś napierdziela po nocach ciągle w tą samą grę?? Od kilku lat... (fanatyk??) Potem zaczęłam się zastanawiać, czy jakiś sąsiad nie ma problemów z chrapaniem... no ale poważnie?! To chyba niemożliwe??? A może ktoś ma jakąś dziwną maszynę w tym pokoju? Nikt do niczego się nie przyznaje, wszyscy słyszą...!
No i cholera jasna nic się nie zgadza! Z moich obserwacji wynika, że i pod nami i nad nami sypialnie zajmują osoby starsze (w sensie nie gówniarstwo). Chyba nie mają powodów kłamać...nie?
Zostaje piwnica... Więc wniosek jest jeden - ktoś przetrzymuje w niej wściekłą krowę, która uaktywnia się tylko wieczorami... Albo to duch krowy, która X lat temu została uprowadzona z jakiegoś miłego gospodarstwa a jakiś maniakalny sadysta przez wiele lat się nad nią pastwił, pokazując jej wieczorami zdjęcia z wołowiną... 

A teraz krowa muczy... i buczy... i straaaaaaaszy!!!!!!

Muuuuuuuuuuuuuuuuu...................

niedziela, 20 września 2015

Co za dzień? Co za dzień!

Czasem jest tak, że mam czas, a nie mam natchnienia. Siedzę wtedy przed kompem i... zaczynam oglądać serial ;) A czasem jest taki dzień jak dziś, że jasna cholera - żałuję, że nie mam kompa w głowie. Albo, że Wy nie macie do niego podglądu. 

Zaczęło się już od nocy, gdy nasze mega pierdzące dziecko wzięliśmy na odbąkanie do naszego łóżka. Kto nie ma dziecka ten nie wie, a kto ma... no powiedzcie sami - pierdzące dziecko potrafi rozbroić KAŻDEGO!! Szczególnie, gdy po każdym bąku zanosi się salwą śmiechu! Przy okazji Em. odkryła, że jak wyjmie sobie dyda z buzi to może go nam wkładać w usta - normalnie skręcała się ze śmiechu. I z tych emocji nie mogła zasnąć (a to już takie zabawne nie było, ponownie - kto ma dzieci, ten wie....) (żeby nie było - nie dyskryminuję Was-bezdzietnych, nocni szczęściarze!). 

No a rano zamieszanie, bo zaraz po śniadaniu dziadek przyjeżdżał zabrać eL. na niedzielę. A więc ubieranie, czesanie, śniadanie, papatki i takie tam. Pojechali, zaraz po nich Ka. wybył do apteki, Em. zasnęła a ja z powrotem do ciepłego wyra, z książeczką (tomisko okrutne, ale o tym innym razem). Czytam, czytam i nagle wrzaski jak z innego świata! Niedziela rano, no poważnie, a pod oknami zaczęła się standardowa bójka. Na początku myślałam, że to ktoś na psa krzyczy (takie nierealne to było), ale patrzę, ludzie w oknach więc i ja się wychylam. A tam normalnie, po ludzku chłopaki się leją. Niestety w kiepskim stylu (więcej mordobicia niż jakichś artystycznych wyczynów) (no może... ten co robił uniki przed resztą, to trochę magik był...) i bez walorów też - cienizna kompletna i naprawdę szkoda, że byli bez koszulek... Tak czy owak w krzykach i wrzaskach przenieśli się na drugą stronę bloku, zrobili rozpierduchę w warzywniaku naszej osiedlowej sklepowej, przybiegł kolejny, usłyszeliśmy całą tyradę jak to jeden obraził matkę drugiego, a potem to już w ogóle się porobiło, bo wyskoczył na nich wkurzony mąż sklepowej. Do niego dołączył koleś z bloku obok i w ogóle akcja na całego!! W międzyczasie zadzwoniłam na policję i zaczęłam kręcić filmik z balkonu (na wypadek "gdyby"). No i pewnie przeziębiłam pęcherz, bo stałam na deszczowym balkonie (wspominałam, że padało?? a oni bez tych koszulek!!) w samej piżamie. No ale kto by myślał w takiej chwili o szlafroku czy czymś. Skończyło się mizernie. Bity uciekł, przyjechała policja, winni chwiejnymi ruchami pozbierali cebulę (itp.) i po krótkich pyskówkach główny zadziorny bezkoszulkowiec odjechał radiowozem w siną dal (pewnie na komisariat, ale kto wie? Może pojechali po ubranie jakieś...). Trochę się jeszcze z nich pośmiałam, bo nie mogli nawrócić i wyjechać spod sklepu (presja setki par balkonowych oczu, ja wiem) i zaczęłam żałować, że akurat tego nie nagrałam :P i ... nie - nie wróciłam do łóżka z książką bo Em. się obudziła. No dobra, wróciłam, ale dopiero jak Ka. wrócił z apteki :P

Wracając jednak do "atrakcji" dnia, to potem nie było już tak ekstremalnie. Popołudnie wesoło spędziłam z Buggy Gym, i naprawdę... katar przeżyję... zakwasy przeżyję... spoconą kurtkę wypiorę... ale no wiecie co dziewczyny?!? Wróciłam z treningu ze złamanym paznokciem!! Ładnie to tak, pytam się?? W razie wątpliwości - całkiem NIE ładnie! 

No i nie wygraliśmy 10 000zł. Szkoda.


piątek, 18 września 2015

Komplikacje

Wchodzę sobie z rana na moje Nowe Dziecko - czyli bloga (moje "stare" dzieci mega się buntują, gdy na nie włażę - kopią, podgryzają i krzyczą... a jak one włażą, bez umiaru, na mnie to mam być niby zadowolona, ha!). I niespodzianka - bajzel na maksa. Nie wiem czy to moja wina - jako blogowego amatora, czy to kompa wina - jako potencjalnie zawirusowanego, czy to strony wina - aktualizuje się czy coś. A najgorzej, że nie wiem, jak to naprawić!?! 

I taka myśl mnie nachodzi, że moje Nowe Dziecko też się buntuje, gdy na nie wchodzę...

czwartek, 17 września 2015

Ale dlaczego taka nazwa??!?

Zanim po wielokroć zaczną się sypać pytania o tą całą "myślodsiewnią" (domyślam się, że nie tylko mój osobisty mąż jest ignorantem w sprawie niejakiego Harry'ego P.) wstawiam Wam tu z dobroci serca linka przenoszącego Was w nie-aż-tak-magiczny sposób do rozwiązania tej pasjonującej zagadki. Ta daaam!!

http://pl.harrypotter.wikia.com/wiki/My%C5%9Blodsiewnia

Na dobry (mam nadzieję) początek...

   Oto jestem! Po wielu trudach i mękach (grypowy ból wszystkiego nie pomaga, cholera jasna) mam bloga. Uprzedzam z samego wstępu - nie dlatego, że mam coś ważnego do powiedzenia! I nie dlatego, że jestem super świetną specjalistką czegokolwiek. Rozczarujecie się... 
   Mam bloga, bo mam za małą głowę na wszystkie moje myśli (nie oszukujmy się - zazwyczaj głupowate), a nie mam akurat na stanie myślodsiewni (niech to...). Co mam, to dwie córki, z czego jedna gada więcej ode mnie, a druga drze się jak nie śpi (no dobra, też jest na chorobowym - wybaczam Ci kochanie!!) więc trudno mi się przebić i uwerbalnić te moje niepowtarzalne wnioski i przemyślenia (tu nie bajeruję, czasem naprawdę są.... jedyne w swoim rodzaju...hm...). 
   Nie musicie mnie czytać (choć polecam, czasem jest ubaw po pachy) ale ja będę pisać. Dla Was też, bo a nuż się zaprzyjaźnimy...? 

Ok, pojawia mi się tu z milion funkcji o ulepszeniach i innych bajerach. Wydaje mi się, że te sto lat temu zakładanie bloga było o wiele prostsze. Nie ma co, w ogarnięciu TEGO też by się przydało trochę magii.... ;)