sobota, 31 października 2015

Halo, halo, Halloween!!

Aha - teraz się co niektórzy rozczarują mą skromną (he) osobą. Tak tak, mieliśmy małe Halloween Party! 

Tylko proszę mi nie zawracać głowy naszymi polskimi tradycjami, Dziadami i innymi takimi. Osobiście "Dziadów" nie czytałam (choć próbowałam - Bóg mi świadkiem!!) a przez doświadczenie też nie zaznałam "czym to się je". Natomiast amerykańskie Halloween przeżyłam osobiście i to w Ameryce, w bardzo amerykańskim gronie i było świetnie - zabawa na całego, pełna miłych wspomnień i nowych wrażeń. Tak więc odkąd wróciłam do Polski akceptuję powolną adaptację Halloween - nie jako święto (bo też niczego nie świętowaliśmy w USA) ale jako pretekst to świetnej zabawy. 

I było dziś wesoło, że ho ho!

A przede wszystkim - bezstresowo. 

Bo nie wszyscy wiecie, ale ja uwielbiać urządzać przyjęcia/zabawy, szczególnie tematyczne czy z przebraniami. Pewnie dlatego, że 1) z powołania pracuję z dziećmi, 2) drzemie we mnie artystyczna dusza i 3) nachodziłam się w USA po takich imprezach od ciula i trochę...!

Niestety - no cóż - nie mam dla kogo ich organizować... Jeszcze niedawno myślałam (naiwnie, jak zawsze), że moja (nasza) grupka znajomych (przyjaciół?) lubi, docenia i czeka na kolejne... ale jednak nie. Więc wzięłam się za moje naiwne serce, przemówiłam mu do rozumu i teraz bawię się dla... własnej przyjemności :D Jak ktoś chce przyjść - to się dowie i przyjdzie.  Jak ktoś nie chce - nie zawraca mi głowy ściemnianiem, że chce. No i jedzenie się nie zmarnuje ;)

A nasze dzieci... nawet jeśli nie teraz to za jakieś kilka(naście) lat docenią swoje wesołe dzieciństwo z matką latającą na miotle i robiącej mandarynkowe dynie. Z żelkami. Przynajmniej mam taką nadzieję, bo wcale nie było łatwo pociąć te żelki na małe kawałeczki....

I jakby ktoś i tego nie wiedział: "Berlinki polecają się na Halloween!" :D



piątek, 30 października 2015

Dumna Mama!

Tak, zdecydowanie jestem dumną Mamą!!! I aż mnie rozpiera!!!
Wczoraj eL. miała pasowanie na przedszkolaka. Wiedziałam, że umie wszystkie piosenki i wierszyki, bo męczyła nas nimi już jakiś dłuuuuuugi czas. Ale zawsze pozostaje ten stres - czy się nie zatnie, czy nie pomyli, nie rozpłacze i czy w ogóle wyjdzie na scenę..?!? (to ostatnie mało prawdopodobne, bo w centrum uwagi to ona akurat być lubi, he). 
No i poszliśmy. Grupa eL. nie miała łatwo, bo występowali jako drudzy (wpierw pasowanie miały maluchy z najmłodszej grupy), więc musiała siedzieć grzecznie na ławeczkach i swoje odczekać. A było tłoczno, gorąco i płaczliwie...
Ale jak już się zaczęło - bajer!!! Dziecię me wprowadziło całą swoją grupę na scenę i tylko na chwilę ją zamurowało - nie spodziewała się takiej publiczności (no cóż, samej naszej rodziny był cały rząd, he...). Odblokowała się po drugim wersie wiersza na "dzień dobry" i już spokojnie mogłam być dumna!!

Bo dziecię me:
- głośno i wyraźnie śpiewało i recytowało
- elegancko pokazywało wszystkie gesty
- ślicznie tańczyło
- grzechotało grzechotką wręcz idealnie z muzyką
- nie siadało ze znudzenia/niecierpliwości/czy czegoś tam co skłaniało inne dzieci do siadania
- nie podnosiło kiecki do góry
- czyli nie pokazywało galotów (i dobrze, bo miało trochę za duże rajstopy i jej się zsuwały z dupska...)
- nie ryczało, nie marudziło, nie krzyczało
- ślicznie się śmiało
- pamiętało o pozowaniu do kamery/aparatu
- pięknie złożyło przysięgę z paluszkami w górze
- głośno i grzecznie podziękowało za dyplom i upominki

Tak więc - dech mi zaparło. I gdyby nie tony makijażu to bym ryczała jak bóbr. No i eL. mnie poprosiła, żebym nie ryczała... Skubana. 
A, i nie myślcie sobie, że ja ją tak szkolę w domu. Otóż nic a nic! Zwyczajnie talent wrodzony.
Po mamusi, rzecz jasna :D :D


wtorek, 27 października 2015

Wycieczka do skarbówki...

Dziś zrobiłam sobie przerwę w chorobach, przedszkolnych zmaganiach, chińskich przygotowaniach i wróciłam na ścieżkę Ku Becikowemu. Kręta jest to ścieżka, oj kręta...!

Zostawiłam eL. w przedszkolu, a Em. z Ka. w domu i pojechałam do Urzędu Skarbowego w celu uzyskania zaświadczenia o utraconych zarobkach... Kwitek, który musiałam wypełnić jest tak nieczytelny, że głowa mała!!! O dziwo - potwierdziła to Urzędniczka w okienku (przemiła kobieta, swoją drogą).

Tak oto jestem w skarbówce i tłumaczę Pani co i jak. Że staram się o becikowe, że w między czasie - na macierzyńskim - straciłam pracę, że kwitki dwoją się i troją i że cała jestem ogłupiała. Przedstawiam jej papier, który dostałam do wypełnienia w Urzędzie Miasta, a Pani na to, że:
a) to nie jest ich dokument więc mi go nie wypełni (sama sobie muszę, na podstawie informacji które od niej uzyskam)
b) informacje które od niej uzyskam będą inne niż chcę uzyskać, bo oni nie podają informacji o utraconych zarobkach, tylko podsumowują np. PITy - czyli ile zarobiłam...
c) nie wie, jak mam wypełnić swój druczek ale
d) na pocieszenie stwierdziła, że takich jak ja tygodniowo przychodzi dziesiątki i już wszyscy u nich mówią, że Urząd Miejski ma bajzel i generalnie coś złego tam się dzieje...

No więc mam zaświadczenie o tym ile zarabiałam. Mam nadzieję, że tyle samo bym straciła. Choć kto wie ile bym zarobiła w przyszłości...??? Czy tylko mi się to wydaje absurdalne??? Kto w ogóle wymyśla te dokumenty, zaświadczenia i inne świstki???

Załamałam się...  Jeszcze tylko dodam, że jestem z wyższym wykształceniem i większość życia mieszkałam z rodzicami, którzy oboje siedzieli w papierzyskach i stertach druczków. Czasem nawet im pomagałam z różnymi biurowymi sprawami. Ba! Raz w wakacje dorabiałam sobie pracując w biurze (za biurkiem, przy kompie, a nie latając po kawę) (choć też była, he). A głupie becikowe mnie przerasta... To jak mają sobie poradzić tacy zwykli, nieświatowi rodzice, bez praktyki w papierologii a z wielką potrzebą gotówki...?? No jak???


Jak nie dostanę tej kasy, to usłyszycie o mnie we wszystkich wiadomościach!! Wgrrrrrrrrr...........

niedziela, 25 października 2015

Jezus vs jeż

Moje pyskate dziecię nr 1 od tego roku szkolnego chodzi do przedszkola... katolickiego. No cóż, nie uważamy się za bardzo religijną rodzinę, ale:
a) przedszkole jest tuż za rogiem, 
b) kadra jest w 99% świecka, 
c) mamy tam wtyki (rodzinę i znajomych, he) 
d) czesne jest naprawdę mini (w porównaniu do innych niepublicznych placówek). 

Ten 1% kadry nieświeckiej to samiutka szefowa - siostra dyrektor. I to właśnie z nią eL. ma tzw. religię, na której najczęściej śpiewają wesołe piosenki i opowiadają o aniołkach. Mój mąż generalnie jest przeciwny wpajaniu religii maluchom (pochodzi z BARDZO katolickiego domu, więc swoje doświadczył...), ale dziś się uspokoił.

Nasze boskie dziecię zaczęło nam śpiewać piosenkę z religii. W jej wersji końcówka leciała jakoś tak:
"Jezus ze mną na łodzi jeż"

Tłumaczyłam eL., że chyba "jest", ale ona uparcie twierdziła, że jednak "jeż". A więc pytam się podstępnie:
Ja: A co to jest jeż?
eL: Takie zwierzątko z kolcami.
Ja: Dokładnie! A kto to jest Jezus?
eL: No ten jeż...

Z taką interpretacją religijnych nauczań Ka. może spać spokojnie. Tak myślę ;-)

I z tej właśnie okazji popołudnie spędziliśmy na robieniu śmiesznych lampionów z dyni. 
Nie na Halloween, rzecz jasna. Wcale nie ;-) 
Przecież są śliczne i wesołe, nie? :-) :-)


sobota, 24 października 2015

Krew się leje...

Czuję się domowo molestowana fizycznie... przez me ukochane dzieci! Nie wierzycie? Ha! Oto przykłady:

- mam ciągle połamane paznokcie (od wciskania guziczków, zaciągania suwaków, walki z pasami bezpieczeństwa, siekania jedzenia na drobne...)

- mam dwa wielkie sińce na udach od skakania po nich Em. ...

- mam ciągle wyrywane włosy --> eL. się uczy robić warkoczyki...

- o ciągnięciu tychże włosów przez Em. nie wspomnę...

- mam poranione stopy od włażenia na mini zabawki porozrzucane wszędzie, a szczególnie... kolorowe klocki na wzorzystym dywanie...

- mam krwawe rany na dłoniach od podstępnego zabezpieczenia domowej dziecięcej huśtawki...

- mam znienacka wkładane paluchy w nos, oczy, buzię, uszy, pod kolana, pod pachy i między żebra...

- co chwila dostaję z główki...

- i przykład z dziś - ciągle ktoś mnie kopie... nawet w trakcie zabawy i pieszczot... nawet w oko!!!


piątek, 23 października 2015

Sen - potrzebny od zaraz!!

Od jakiegoś czasu śpię po kilka godzin. Maks cztery. Nie dziennie, ale w ciągu...

Choroba goni chorobę, ząbkowanie nie pomaga, sąsiedzi się wyprowadzają a Em. stwierdziła, że nawet dzienne drzemki sobie skróci...

Potrzebuję snu!! Długiego, wygodnego, twardego!! Takiego, żeby się potem obudzić, przeciągnąć i czuć się nowonarodzoną. Ale nie... jeszcze się pewnie nie uda, więc kradnę krótkie chwile kiedy mogę (np. zamiast iść na trening... ale właśnie akurat wtedy Em. zachciało się spać... ech...).

Po przebojach chorobowych dzieci z zeszłego miesiąca, teraz po całości poszedł Ka. Ma nawet podejrzenie mononukleozy, no ale może to tylko alergia na antybiotyki...?! Leży, zdycha i stara się nie marudzić i pomagać, ale wiadomo jak to jest w ciężkiej chorobie. (nawet nie dyskryminuję facetów, bo mi się akurat trafił odporny chorobowo model!!) Najchętniej by się leżało i spało, a to właśnie leżenie i spanie męczy za bardzo. Jeść nie może, pić nie może, gadać nie może, być z nami też nie powinien bo jeśli to mononukleoza to wiadomo czym to się kończy - szpitalem... Dostał więc na wyłączność kanapę i zdycha. (Ha! Teraz rozumiecie dlaczego byłam taka upierdliwa w wyborze kanapy!! I nie żałuję nic a nic!!).

Tak więc wszystkie dyżury nocne (z dziećmi) mam ja. I staram się, naprawdę staram, przejąć wszystkie dzienne, ale czasem oczy po prostu same się zamykają... Na szczęście eL. przestała już kaszleć jak gruźlik i elegancko śpi. Szkoda, że wstaje tuż po szóstej, pełna werwy i energii... Natomiast Em. po cyrkach z ząbkowaniem przestawiła się w nocy okropnie. W końcu, zmęczona podchodzeniem do łóżeczka i strachem, że obudzi eL., biorę ją do sypialni. Co jest o tyle lepsze, że nie muszę wstawać. Ale mała śpi niespokojnie, ciągle się wierci, szuka smoka, kopie mnie, ciągnie za włosy, wkłada palce w oko i inne cuda. Pamiętam, że eL. też miała taki etap, więc cierpliwie czekam, aż jej przejdzie ta głupota.



No ale snem bym nie pogardziła... 
Obawiam się jednak, że wyśpię się dopiero w samolocie do Chin... Buuuu.....

wtorek, 20 października 2015

TYYYLE Radości!!!

Super!! Super!! Super!!

A co??

A prawie wszystko!!

1) Em. w końcu, po wielu trudach i mękach, po naszych staraniach, przekonywaniach i wieeeelu wizualizacjach - przełamała się i zaczęła raczkować!!! Dotychczas jej maks to były trzy raczkujące kroczki, a dziś - WOW - stoimy sobie z Ka., patrzymy a nasz bobas elegancko przeczłapał sobie pod naszymi nogami. Pewnie się zapomniała i ruszyła instynktownie ku pysznie wyglądającej plastikowej butelce :D (Cieszę się tym bardziej, że Em. dotychczas tylko... chodziła...! Tak, tak - to jedno z tych bobasów Na Opak ;))

2) Przez ostatnie tygodnie (nie żartuję - TYGODNIE!!) wszyscy cierpieliśmy z powodu bardzo upierdliwych górnych jedynek Em. No nie chciały się cholery przebić, dziąsła puchły, Em. jęczała, płakała, krzyczała a nam wszystkim opadały z wysiłku ręce... No i wreszcie dziś rano obudziła się, a jedynki przepięknie prezentowały się w szczęśliwym uśmiechu!! I to nie tylko ich zarys - one od razu wybiły się do połowy - tak były dziąsła spuchnięte. Cudnie!!

3) Po kilku - również - TYGODNIACH eL. nareszcie zaczęła reagować na lekarstwa i inhalacje (które przyjmuje bez żadnego sprzeciwu, takie mam boskie dziecko!!) i już naprawdę jest o wiele lepiej. Został tylko kaszel niewiadomego pochodzenia, ale na razie mamy go pod kontrolą. No i jutro eL. wraca do przedszkola :D Niech tam sobie radzą z energią, która ją rozsadza :P :P



Moja Druga Połówka nadal zdycha, ale - wbrew powszechnej opinii - wcale nie marudzi i jest dzielny, że ho ho!! I z tego też, mimo wszystko, powinnam się cieszyć. Nie?? ;)


poniedziałek, 19 października 2015

Geny, ach te geny!!

Jak już wiecie, udało mi się dołączyć do mamy i siostry, i lecimy za jakiś czas do Chin! Z tej prostej przyczyny, że a) każda z nas mieszka oddzielnie i b) wcale nie tak blisko siebie, większość bieżących spraw załatwiamy telefonicznie. Informacja istotna, bo przez telefon łatwiej mi zachować powagę...

A więc:

Dzwonię do mamy.
J(a) - No cześć, udało mi się i lecę z Wami.
M(ama) - O, to super!
J - Tylko jest jeden problem...
M - No jaki??!!
J - No wiesz, pokoje są generalnie dwuosobowe, a ja jadę jakby na doczepkę, więc będą musieli wstawić nam dostawkę.
M - No tak. Ale może pokój będzie trochę większy. Zresztą to tylko na spanie, nic się nie martw.
J - Właśnie tak pomyślałam! Poza tym i tak śpimy na karimatach, to możemy je zwijać...
M - Co?? Na jakich karimatach?? 
J - No przecież to Chiny?!!? A Ty jak chciałaś spać?? Nie czytałaś info??
M - Karimaty??!!?? Przecież ja nie jestem przygotowana!! Mam same koszule nocne!!


Taaak... Widać naiwność to genetyczna przypadłość :-P 
I nadal nie wiem co ma koszula nocna do karimaty... Ważne, żeby jedwab był! ;-)
Albo pójdziemy się przespać do jakiejś IKEI, jak prawdziwi Chińczycy!! 


sobota, 17 października 2015

Chińskie danie na francuskim talerzu ;)

Do wyjazdu jeszcze trochę (w sensie trochę dużo), ale już teraz zaczynam przygotowywać się do zmiany kulturowej...

A tak na poważnie - obiad dziś robiłam ja i nikt nie miał wyboru. Był ryż z sosem pseudo-chińskim na słodko-ostro. Obowiązkowo kiełki bambusa, grzybki mung i ananas (choć co do ananasa to nie jestem pewna czy on taki chiński...). No dobra, dodałam kurczaka w curry a nie jakiegoś czworonoga (jeee - teraz się posypią skargi i zażalenia!!). I wcale nikogo nie zmuszałam do jedzenia - Em. aż kopała krzesełko do karmienia, bo tatuś za wolno łyżką machał...! Coś czuję, że akurat żywieniowo to cała nasza rodzinka przetrwałaby Azję z uśmiechem na ustach :)  

O ile nie musielibyśmy jeść pałeczkami... I czegoś, co jeszcze oddycha....


Ps. Wcale nie mamy takich brudnych talerzy!! To para bucha, że uch uch!!

piątek, 16 października 2015

Misja - PASZPORT

Nie wiem, czy wyciągnęliście to z poprzedniego posta, ale decydując się na wyjazd do Chin byłam (i chwilowo nadal jestem) bez ważnego paszportu. Po moich (nie zakończonych jeszcze) przebojach z uzyskaniem becikowego miałam jak największe obawy, a tu proszę jaka niespodzianka!!

Misja - PASZPORT

  • Z samego rana pojechałam zrobić sobie zdjęcie. Wymalowana, wypiękniona, z marszu zostałam posadzona na krzesełko i już po 15 minutach odebrałam obrzydliwe (na wprost, bez uśmiechu i mega zbliżone) elegancko przycięte foty.
  • Pojechałam do właściwego urzędu (parkowanie w mieście - masakra!!!), wypełniłam 2 (słownie DWIE) strony (w dodatku niecałe) wniosku i wzięłam z maszyny numer interesanta. Byłam następna w kolejce.
  • Posiedziałam na korytarzu z trzy minuty i wszechobecne wyświetlacze zaprosiły mnie do jednego z pomieszczeń.
  • Pani urzędniczka spokojnie i z sympatią przejrzała wniosek, zlikwidowała mój stary paszport, pomęczyła się chwilę z pobieraniem moich odcisków palców (mam koślawe linie papilarne - to chyba rodzinne) i postawiła odpowiednią pieczątkę.
  • Za usługę mogłam zapłacić na miejscu, kartą (bez potrzeby szlajania się po innych instytucjach).
  • Całość (razem ze zdjęciem i szukaniem miejsca parkingowego) trwała może z 1,5h...

Jaki z tego wniosek? 
Że o wiele prościej jest wyrobić sobie nowy dowód tożsamości niż uzyskać pomoc (tak osławioną przez władze) na dziecko, rodzinę...
Ale co się dziwić... Tu kasę dałam, a tam mam dostać... 

czwartek, 15 października 2015

Przed-wyjazdowe dylematy

Mimo piętrzących się przeciwności maszyna ruszyła! Ta maszyna, co to ma mnie elegancko zawieźć do Chin... Abo tak - dla tych niewtajemniczonych - wybieram się do Pekinu. Już postanowione, mimo że nadal mam mieszane uczucia. A czemuż to? 
Ano:
- bo wylot jest przed pierwszym roczkiem Em., a powrót... już po! Z drugiej jednak strony jadę z siostrą i mamą, więc i ich by zabrakło na imprezie. A jak "roczek" przesuniemy o tydzień, to będą. I pewnie z prezentami... z Chin :D (... w sumie to kiepski argument bo i tak większość zabawowo-odzieżowego asortymentu mamy z Chin...). Jednak trochę mam (już! a co dopiero potem??) wyrzuty sumienia...
- bo mam lecieć 13 godzin!!! Do USA było jakieś 8-10 a już mi dupsko cierpło. A uwierzcie, było - to dupsko - w o wiele lepszej kondycji niż obecnie...!
- bo mam fatalne zdjęcia paszportowo-wizowe. Poważnie! Nie cierpię zdjęć na wprost!! Bez uśmiechu!! Dobrze, że pani fotograf miała na tyle serca, że mi elegancko pryszcze wymazała... Mimo to na odprawie będę przeżywała koszmar...
- bo w Chinach jest cenzura na "nasz" internet. Żegnaj blogu, żegnaj fb... A już miałam taki ładny plan na wpisy, zdjęcia i przemyślenia. No załamka!!
- bo mam problemy ze zrobieniem przelewu, a tego typu sytuacje z pieniędzmi działają na mnie bardzo nerwowo...
- bo mam mieszkać przez X dni (nie mogę się doliczyć ile, przez tą mega zmianę czasu) w jednym pokoju z mamą!!  Siostra luzik (choć mnie tu jakimiś warunkami straszy, chudzina), ale mama?? Raz, że chrapie, a dwa, będzie mnie gnębić (na pewno) za potencjalny bałagan. A bałaganiarskie możliwości to ja mam, nie da się ukryć....


środa, 14 października 2015

Byłe porażki życiowe i ich byłe żony...

Jakiś czas temu - baaaaardzo odległy - byłam na tyle młoda i naiwna (o tak, jeszcze bardziej niż obecnie) (ale żeby nie było - pełnoletnia!!! To co, że "dopiero co" ;) ), że ulokowałam swoje uczucia w zupełnie nieodpowiednim facecie. Już nie będę rozpamiętywać, że był sporo starszy i mieszkał w innym kraju (a wtedy nie byliśmy w Unii) i traciłam miliony na smsy i telefony... Najgorzej, że - no oprócz tego, że złamał mi okrutnie serce - na samym końcu (w trakcie tegoż łamania) okazało się, że ma i żonę i synka. Coś tam tłumaczył o separacji i nowym życiu, ale - heee - to była jego wersja. Jego ówczesna żona (ani nie była, ani nie w separacji) miała zupełnie inne spojrzenie na sprawę. A skąd to wiem? Oj, bardzo dokładnie mi to kobieta wytłumaczyła te X lat temu (skąd miała mój nr do teraz nie wiem...).

Po co to piszę? A bo, wyobraźcie sobie, dziś z samego rana ponownie do mnie zadzwoniła!!! Z uśmiechem, świergotem "co tam u ciebie?" i w ogóle!! Na początku w ogóle nie wiedziałam z kim mam (wątpliwą) przyjemność, no a potem podnosiłam szczękę z podłogi. Nie wiem, czy coś jej odwaliło po TYLU latach, czy faktycznie się pomyliła. Ale HELLO?!?! Trzymałybyście w swoich telefonach numery do ewentualnych byłych (nieświadomych) kochanek swoich byłych mężów?? (tak tak, teraz jest faktycznie już po rozwodzie - facet nie omieszkał z kilka lat temu do mnie zadzwonić i uroczyście mnie poinformować, że już jest wolny i do wzięcia...) (i tak tak - on też trzymał mój nr telefonu przez TYLE lat!!!). 

Przez kilka lat po naszym hucznym i łzawym rozstaniu ówczesna żona oskarżała mnie o różne rzeczy, z którymi nic nie miałam wspólnego (choćby o ucieczkę z niewiernym mężem do USA...!!), błagała, groziła, obrażała i generalnie cyrki były! Ale no wiecie co... facet nie dość, że po rozwodzie to w dodatku ma nową rodzinę (wiarygodne źródło - facebook), więc... zgłupiałam. 

A moja myśl na dziś? Czas zmienić nr telefonu!!


piątek, 9 października 2015

Desperacja - silna motywacja!

Nasze problemy z przedszkolem eL. z grubsza się skończyły (odpukać). Zresztą... po dzisiejszym odprowadzaniu stwierdzam, że te "problemy" to tzw. pikuś....

Razem z Em. odprowadziłyśmy naszego przedszkolaka i ucięłyśmy sobie pogawędkę przed bramą z inną fajną mamą. Stoimy, gadamy, Em. zaczyna trochę marudzić na spanie i nagle...

!Teraz się skupcie!

...Podjeżdża samochód, wysiada z niego spóźniona mama, wyciąga - na oko - czteroletniego synka i jego młodszego (pewnie z 2 lata) braciszka... Mały wyszedł ładnie, starszy darł się na pół osiedla. Nawet Em. zgłupiała i gapiła się w ciszy! Młody próbował wrócić do samochodu, kopał drzwi i chyba nawet gryzł klamkę, ale może tylko mi się tak wydawało... Tak czy owak, nagle hyc i .... w akcie desperacji wturlał się pod samochód!! 

Moje problemy... Jakie problemy???? 


środa, 7 października 2015

ZUS. Dramat w trzech aktach.

Prologos
Nie tak dawno temu, żyła sobie pewna młoda, śliczna i inteligenta kobieta (z lekką nadwagą, naprawdę lekką...). Mieszkała przyzwoicie, miała fajną pracę i nadzieje na przyszłość. Trafił jej się zacny mąż, bez trudów i męk spłodzili pierwszego potomka. Po beznadziejnej ciąży i kilkumiesięcznym odchowaniu zdrowej córeczki, kobieta wróciła - pełna werwy i zapału - do pracy. Tylko, że praca nie była już taka sama. Ktoś tam na górze zaczął kombinować i przekombinował, w rezultacie czego jej miejsce pracy miało stopniowo zanikać... Kobieta, po głębszej analizie i debatach z mężem, podjęła decyzję - drugi potomek! I tak się, niemal natychmiast, stało...

Akt I
Druga ciąża była jeszcze paskudniejsza niż pierwsza, bardzo szpitalna i depresyjna, w związku z czym kobieta niemal od razu została zesłana na przymusowe zwolnienie (dobrze, że za pobyt w szpitalu "płacą"...). Mimo wielu przeciwności, bobas urodził się śliczny i różowy, a zmartwienia związane z pracą odpłynęły w siną dal... Po kilku miesiącach umowa wygasła samoistnie i nie było nawet słowa o jej przedłużeniu - miejsce pracy padło na amen. Kobieta, w swojej naiwności, czuła się chroniona przez państwo, wierząc, że ZUS to mądra instytucja, zorganizowana i nowoczesna technologicznie. Beztrosko nadal latała sobie po przeróżnych lekarzach, chodziła na zabiegi i korzystała z dobrodziejstw ubezpieczenia zdrowotnego. Aż tu nagle zonk! W recepcji przychodni dowiedziała się, że nie widnieje w systemie... Trochę zaniepokojona w te pędy udała się do pobliskiego ZUSu, gdzie dowiedziała się, że 
a) jej ubezpieczenie wygasło miesiąc temu i wcale to nie jest tak, że automatyczne - na urlopie macierzyńskim, podpisywanym z milion razy - przechodzi się na zasiłek, nawet jeśli poinformowało się o tym - dwa miliony razy - swoją (byłą) pracę i ZUS (za czasów pracy)
b) nie może być ubezpieczona w tymże ZUSie, bo okazało się, że ZUSów jest w pip i trochę, a że rozliczana była za czasów pracy w mieście A (w innym województwie, bo tam była główna siedziba pracy), to musi najpierw zamknąć okienko ubezpieczenia w tamtejszej placówce i następnie przepisać się do miasta B (swojego).
c) na szczęście może zrobić to pocztą i wystarczy poczekać 30 dni na decyzję....
Co też uczyniła...

Akt II
Kobieta czekała na pisemną decyzję, jednocześnie chodząc na konieczne zabiegi - przed każdym obowiązkowo podpisywała się, że (cholera jasna) jest na zasiłku macierzyńskim. Z uśmiechem na twarzy! Zabiegi się skończyły, mogła w reszcie z rodziną wyjechać na urlop. W międzyczasie dostała pismo z ZUSu z miasta A, że jak najbardziej jest ubezpieczona i że ma z tym pismem sobie latać po lekarzach, skoro tak bardzo musi. A że kobieta akurat nie musiała wcale, to pismo elegancko się gniotło w jej torebce. Po kilku tygodniach nastał jednak czas wizyty kontrolnej, więc kobieta udała się do specjalisty, uprzednio zahaczając o rejestrację z zamiarem przedstawienia nie tak już świeżego zaświadczenia... Jakież było jej zdziwienie (nie ostatnie tego dnia), gdy przemiła pielęgniarka poinformowała ją, że przecież jest w systemie i o co chodzi? Tak więc kobieta odczekała swój kwadrans i weszła do lekarza, który to już w tym systemie jej nie miał... Taaaak.....

Akt III
W trakcie załatwiania becikowego wypłynęło, że kobieta z racji utraconej pracy musi ponownie udać się do ZUSu, co by jej migusiem wyliczyli, ile to już nie zarabia i ile przysługuje jej dokładnie zasiłku (wyciąg z konta nie wystarczał, niestety...). Wybrała się więc w pewną (dzisiejszą) fatalną pogodę, z młodszym swym dzieciem w "plecaku". W nowoczesnym holu czekała nie dłużej niż 5 minut, weszła do nowoczesnego boksu i przemiła (bez ironii) urzędniczka poinformowała ją - uwaga!!! - że kobieta nie widnieje w ich sieci!!! I że to nie ZUS jej płaci zasiłek...!! Kobieta zdębiała na maksa... Tak jak tylko można!! Samo się nasuwało pytanie - więc kto? UFO?? Bo na pewno nie eks-praca (od razu przysłali jej świadectwo pracy). Urzędniczka wysunęła nieśmiały wniosek, że może kobieta widniej w sieci miasta A, zamiast B...  (poważnie??? naprawdę??? czy to ukryta kamera???) i obliczyła kobiecie odpowiednie kwoty na kalkulatorze. Staromodnym, podręcznym...

Exodos
Niech mnie ktoś zastrzeli...


Odrobina radości - dla równowagi!

Nie byłabym sobą, gdybym nie fochowała, marudziła i narzekała - to takie drugoplanowe hobby, tak myślę. Jednak cieszyć się też umiem!! Nie wierzycie? Bardzo proszę, oto przykłady na to, co obecnie mnie cieszy:

- Cieszy mnie, że założyłam sobie bloga. A nawet kilka ;)
- Cieszy mnie, co za tym idzie, każdy komentarz, like czy plusik.
- Cieszy mnie, że zazwyczaj moje dzieci nie robią scen przed pójściem spać.
- Cieszy mnie każde pół kilo które zrzucę!!
- Cieszy mnie każdy mięsień, który wytworzę (no ej, na pewno już się jakiś pojawił!!)
- Cieszy mnie, że moja alergia skórna jest w - uwaga!! - utajnieniu! (poważnie, tak mi profesjonalnie rzekła dermatolog!) (może wie, że czytam teraz książkę o szpiegach..?)
- Cieszy mnie, że moja patologiczna sąsiadka zza ściany dostała przymus wyprowadzki, co też nastąpiło!! (to temat na mega siarczysty wpis)
- Cieszy mnie kupowanie i budowanie z klocków "lego" :D :D :D
- I cieszy mnie, że eL. też ma z tego frajdę.
- Cieszy mnie, że mamy takie miłe panie w ZUSie, przez co ta bieganina za becikowym (i nie tylko) staje się o wiele mniej uciążliwa (naprawdę, wiem co piszę, trochę czasu w ZUSie ostatnie spędziłam...).
- Cieszy mnie, że już się zaczął kolejny sezon "Kości". I "Skandalu". I "TWP". I "Grimm" lada dzień...
- Cieszy mnie czytanie !!! (to akurat temat na kolejnego bloga.... całego... hm...)

No i cieszy mnie pełen zestaw drobiazgów, chwil i ciągłości związanych z moimi domownikami - tudzież rodziną (kurzowe kotki do niej nie należą, mimo że się zadomowiły na całego...), ale... to chyba oczywiste??!? :D


poniedziałek, 5 października 2015

Foch goni focha. Dla statystyk!

Wczoraj w jakimś programie informacyjnym opowiadali o kolejnej rodzinnej tragedii (morderstwo, samobójstwo...). Potem mówili o innych tragediach, że często nikt nic nie wie a tu nagle trach - stało się i to na maksa. Jakiś ważny ktoś argumentował to tym, że teraz ludzie żyją w sieci, a w sieci wszyscy udają szczęśliwych, nikt nie narzeka i się nie skarży, każdy tylko się chwali swoimi sukcesami i pięknym życiem.

No to ja teraz, aby obalić te statystyki, siarczyście sobie pofochuję. 
A więc:

- Wkurza mnie upierdliwe ząbkowanie mega dziecka nr 2 i wszystko co z tym powiązane -> darcie się, płacze, marudzenie, wysypki, podejrzane kupy, nieprzespane noce, ból w rękach od nadprogramowego noszenia itp. itd. ...

- Wkurza mnie, że moje dziecko nr 1 ubzdurało sobie, że lubię te jęki i stęki i teraz i ona cofa się w rozwoju werbalnym...

- Wkurza mnie moja bezlitośnie utrzymująca się (+) waga i to, że nie mam motywacji wziąć się jeszcze bardziej za się (np. skakać pajacyki zamiast pisać fochy)...

- Generalnie wkurza mnie, że często mi się "nie chce"... oj za często...

- Wkurza mnie moja alergia i perspektywa, że najprawdopodobniej już nigdy jej się nie pozbędę i będę skazana na leki/zastrzyki/kuracje do samiutkiej śmierci...

- Wkurzają mnie co niektórzy sąsiedzi, swoją tępota i egoizmem. I trochę mnie też wkurza, że ja tak nie umiem w stosunku do nich...

- Wkurza mnie, że blog/komputer nie współpracuje technicznie, a ja nie wiem ani które to, ani jak temu zaradzić...

- Wkurza mnie, że brud sam się nie sprząta...!!!...

- Wkurza mnie, jak ktoś dzwoni w trakcie moich fochów, nastawiam się pozytywnie i tracę wątek...

- Wkurza mnie, że znów muszę iść do ZUSu... wgrrrrrrrrrr...............

- Wkurza mnie, że wszyscy czytają, gadają, a nikt nic nie pisze...!!??!! 

- Nie, no obejrzałam właśnie nasz dywan - sprawa z tym samoczyszczeniem poważnie mnie wkurza...

- Wkurza mnie co alkohol robi z ludźmi... i ich bliskimi...

- Wkurza mnie, że nie mam tyle kasy, żeby sobie pojechać do Japonii... i w ogóle...

- Wkurza mnie, że Dexter się skończył i to jeszcze tak fatalnie (tak, wiem - jakiś rok temu... Widzicie? Nadal nie mogę przeboleć!!!)

- Wkurza mnie, że moja mama zawsze "wie lepiej", a jak zdecydowanie nie wie to się ze mną kłóci na zabój... (dla zasady chyba)...

- Wkurza mnie NA MAKSA I NIEODWOŁALNIE "Marvel: Avengers Alliance"...!!!...

No! Od razu człowiekowi lepiej na duszy :D :D :D Polecam, przemiła terapia oczyszczająca. No i statystycznie mniejsze prawdopodobieństwo zbrodni rodzinnej... 


piątek, 2 października 2015

Poszła baba do lekarza...

Miałam w tym tygodniu wizytę u dermatologa na NFZ. Dla niewtajemniczonych - jestem strasznym alergikiem, również skórnym, od wielu wielu lat. Do mojej aktualnej pani dr chodzę od jakichś dwóch lat i, z wyjątkiem ostatnich kilku miesięcy ciąży z Em., bardzo regularnie (czyt. mega często). Dodatkowo jeszcze niedawno chodziłam na zabiegi (naświetlania - takie lecznicze solarium) 3 razy w tygodniu. Wydawałoby się, że skoro jestem pod opieką jednego lekarza i naprawdę częstą pacjentką (ba - o moim przypadku można by książkę napisać...), a moja lekarka zna mnie od stóp po końcówki włosów, to mogę u niej wyleczyć wszystkie dermatologiczne "schorzenia".

I znów byłam w błędzie!!! (Zaczyna do mnie docierać, że ja to strasznie naiwna jestem...)

Po ciąży z Em. coś mi się zaczęło babrać na opuszku palca u stopy i szybko wykluczyłam odcisk. Więc przy okazji jednej z wizyt pokazuję to mojej dr i co? I na wypalenie tego czegoś (jakaś pierdoła - pewnie na coś wlazłam i jakieś zakażenie się wdało czy coś) muszę mieć oddzielne skierowanie na NFZ i oddzielnie się zapisać, co by mi wlepili termin mega odległy - to co że zazwyczaj wchodzę z dnia na dzień!! (to nie z powodu znajomości, tylko z racji dużej kontroli nad moją kuracją).

Ale lepiej! W czasie naświetlań zaczęły mi się powiększać znamiona. Swędziały i napędzały mi stracha. Mówię to kilka dni temu mojej dr i co??? Obejrzała mnie ogólnie (tzn. te znamiona) i ... kazała wziąć oddzielne skierowanie z NFZ (w sensie od lekarza rodzinnego) na leczenie znamion...!!!! Mimo, że powiększyły mi się w czasie trwania kuracji zabiegów.

Ja nie wiem - może to ja mam jakieś zbyt wygórowane wymagania?? No ale hej - przecież jestem pod opieką lekarza specjalisty. Jestem ubezpieczona. A tu taki cyrk!!! 

Chyba zacznę jakiegoś politycznego bloga prowadzić - absurd goni absurd...




Ps. Moja dr dermatolog to świetna kobieta - naprawdę mi pomogła! Osobiście do niej nic nie mam oprócz wielkiej wdzięczności!!! To NFZ psuje mi krew!!! Żeby nie było!!!

czwartek, 1 października 2015

Dlaczego mam alergię... na urzędy...

W końcu wzięliśmy się z Ka. za robotę papierkową, zebraliśmy wszystko (naiwni...) co trzeba, wsadziliśmy Em. do wózka i poszliśmy spacerkiem do Urzędu Miejskiego załatwiać "becikowe".



O. Mój. Boże. !!!.

Poprzednie becikowe załatwialiśmy 3 lata temu, w kwadrans chyba. Po dzisiejszej wizycie w urzędzie mam wrażenie, że z biurokracją cofnęliśmy się o jakieś milion lat. Chyba z dinozaurem bym sobie lepiej poradziła!! I to mięsożernym.

W domu wypełniłam bardzo skrupulatnie (również posilając się internetem) 14 stron A4!! Nie spytali mnie się chyba tylko o rozmiar stanika (a szkoda, bo akurat mam się czym pochwalić). Analizowałam każdą rubryczkę i nawet wysiliłam się na drukowane literki. Wytargałam gdzieś z zakurzonej półki akty urodzenia dzieci, sprawdziłam zaświadczenie lekarskie, przy okazji zaczęliśmy robić porządki w starych PITach. Dotarliśmy do Urzędu i się załamałam...

1. Wchodzę do właściwego pomieszczenia, siedzą 4 (słownie cztery !!!) baby w okienkach, zero interesantów i ... każą mi wyjść i czekać na wezwanie!!! Wychodzę i się rozglądam, czy mają tam kamery czy inny podgląd, czy choćby nasłuch... Bo przecież drzwi pełne, ściany bez szyb i zwyczajnie mogłam dać nogę. Albo mogły o mnie (w nawale pracy !!!) zapomnieć. Ale nie - za chwilę krzyczą, że już (łaskawie) mogę wejść. Podchodzę do pani nr... pięć (tamte cztery pewnie brudne szybki w okienkach miały). I co?

2. I mam źle wypełnione "Oświadczenie członka rodziny o dochodzie (ble ble ble) osiągniętym w roku kalendarzowym poprzedzającym okres zasiłkowy". A czemu mam źle wypełniony? Bo wypełniłam - zgodnie z instrukcją - danymi z zeszłego roku, a trzeba było się cofnąć o dwa!!!!! Na pytanie "A czemu?" uzyskałam równie elokwentną odpowiedź "Bo tak"... 

3. Mam za mało dokumentów wypełnionych o - uwaga! - 6 stron, bo to nic nie szkodzi, że podpisałam oświadczenie, że mój mąż nie brał becikowego (ani w Polsce ani w świecie) i że tyle a tyle zarabiamy - dla pewności i on musi złożyć stosowne oświadczenia (no wiecie co, plotkowanie a kłamanie to naprawdę nie jest to samo!! Żeby od razu musieć uwierzytelniać moją wersję - pfff...).

4. Dodatkowo muszę wybrać się do ZUSu żeby mi elegancko obliczyli ile to nie dostałam kasy odkąd nie jestem na etacie. Jakby sam fakt bezrobocia nie kwalifikował mnie do zasiłku. 

Nie, no pliiissss.... Na same wspomnienie wszystko mnie swędzi. Tu myślodsiewnia nie pomoże. Tu by się przydał Lord Voldemort!!!!!!!!!!