Nie wiem czy pamiętacie - to Wam przypomnę. Pod koniec zeszłego roku (przed)szkolnego odgórnie przepisano eL. do starszej o rok grupy. Miałam z tym bardzo dużo emocjonalnych rozterek - w końcu, po wielu moich stresowych myślach, eL. poszła we wrześniu do grupy 5-latków (zamiast 4). I co? I (jak dotąd) nie żałowałam tej decyzji nawet przez sekundę! Nie chodzi nawet o znalezienie nowych koleżanek czy o bogatszy program "nauczania" - sęk w tym, że wyszło na jaw, dlaczego moje dziecko tak bardzo histeryzowało w zeszłym roku, w starej grupie... No i cóż - można tylko sobie walnąć w twarz, żeby następnym razem mieć oczy szerzej otwarte.
Zbiór myśli, przemyśleń i domysłów, które siedzą w głowie standardowej kobiety, tudzież żony, matki, córki, przyjaciółki...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą strach. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą strach. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 17 października 2016
środa, 28 września 2016
Perypetie z sąsiadami cz.2
Tu przeczytasz Perypetie z sąsiadami cz.1
Pod koniec maja zostawiłam Was z informacją, że sprawa jest w toku. Nie dość, że "działo się" to jeszcze buczało i huczało. Ale od początku.
Po incydencie z pijackimi groźbami i próbą rękoczynów naszego ukochanego sąsiada, razem z moim tatą (ówczesnym dzierżawcą działki) napisaliśmy pismo do Zarządu ROD, w którym dokładnie nakreśliliśmy sytuację. Pod pismem podpisali się wszyscy okoliczni sąsiedzi, którzy również serdecznie mieli dość Be. Pismo zostało wysłane listem poleconym, więc uzbroiliśmy się w cierpliwość i czekaliśmy na odpowiedź.
piątek, 2 września 2016
Nie taka ósemka straszna...
Witajcie po wakacjach! :) Długo mnie nie było - trochę z lenistwa, ale przede wszystkim z braku zasięgu. W tym roku mieliśmy prawdziwe wakacje poza cywilizacją (na szczęście z toaletą, chociaż i tu było z przygodami, he).
Ale ja dzisiaj nie o tym. Wakacje się skończyły a więc wracamy do zwyczajnego porządku dnia. A u nas dzień bez lekarza to dzień stracony. No dobra... może tydzień :) I o tym Wam właśnie napiszę ;)
sobota, 14 maja 2016
Strach ma wielkie oczy!
Mamy właśnie weekend kończący fatalny tydzień - Em. przechodzi zapalenie płuc, eL. miłosiernie skończyła na oskrzelach. Do tego wczoraj był piątek 13-tego (czyli jakby w temacie pecha) i moje zupełnie nie-fajne zdarzenie drogowe (jak mniemam ślepa baba zajechała mi ostro drogę, przez co drastycznie podskoczyła mi adrenalina, potem równie drastycznie spadła, tak więc dziś chodzę po ścianach) (jakby co skończyło się na strachu i krawężnikowaniu, uffff).
Tak czy owak, tydzień (chwała Bogom wszelakim!!!!!!) na szczęście się kończy, baby zdrowieją, mąż mi umył okna (LOVE, że ho ho), ja odpoczęłam sobie w pracy i mam zdecydowanie lepszy humor - to i Wam opowiem coś śmiesznego :) a jednak w pechu pozostającego ;)
środa, 4 maja 2016
Zapalenie oskrzeli typu pechowego
Chciałam Wam dziś napisać coś o mojej ukochanej działce. Albo coś moich zupełnie nie-ukochanych włosach... Ale nie - kontynuuję temat chorób, badań i szpitala, bo mnie nosi i jak nie napiszę to wybuchnę...!
poniedziałek, 25 kwietnia 2016
Historyjki zza kierownicy
Dużo Wam o sobie pisze, ale na pewno nie wszyscy wiedzą, że od jakiegoś, no już dłuższego czasu zajmuję się (że tak to ujmę) marketingową stroną działalności pewnej szkoły jazdy. Nie jestem ani instruktorem, ani - tym bardziej - egzaminatorem! Po prostu mam sporo wolnego czasu i mogę ;)
wtorek, 22 marca 2016
Pielęgniarka Samo Zło...
Em. miała na dziś skierowanie do szpitala w celu diagnostyki po ostatniej chorobie przeleżanej w szpitalu (pisałam o tym TU). Skierowanie musiałam zostawić na oddziale, ale na wypisie czarno na białym mi wydrukowali: w celu diagnostyki proszę się stawić na tutejszym oddziale w dniu 22.03.2016, godzina 8:00.
Drodzy mądrzy i inteligentni dorośli - zagadka na dziś - jak rozumiecie te zalecenia? Bo ja zrozumiałam je dosłownie - spakowałam Em. do małej torby, zostawiłyśmy eL. w przedszkolu, potem kurtki w szatni i za pięć ósma byłyśmy na oddziale "przed ladą".
I co? I zostałam tak zjebana przez pielęgniarkę, że gdyby nie a) dzieci, b) kamery, to normalnie doszłoby do rękoczynów (i słowo daję, nie wiem kto komu by przyłożył!). Wytłumaczyłam otóż pani "za ladą", że tak zrozumiałam z wypisu (wypisem jej machnęłam przed nosem), a ona na to, że wszyscy wiedzą, że tu chodzi o Izbę Przyjęć. I że ona nie zna mojej historii choroby (jakbym to ja miała być leczona) (poza tym historię mają w komputerze czy innych kartotekach....) i że inni rodzice zrozumieli tylko ja jestem taka a owaka.
Ale nie to mnie najbardziej zdenerwowało. Bo wiecie, jak mi za pierwszym razem chamsko (naprawdę chamsko!) zwróciła uwagę, że muszę iść najpierw na Izbę Przyjęć, to ja na spokojnie i z uśmiechem przyznałam się do błędu, że źle zrozumiałam i zwyczajnie poprosiłam o informację co w takim razie mam zrobić, by było dobrze. A baba demonstracyjnie odwróciła się do mnie plecami robiąc "ankietę" wśród innych rodziców z "poczekalni" czy oni zrozumieli jak tu trafić zgodnie z drogą urzędową, że tak to ujmę... Ale mi gula podskoczyła...!! Ja może i nie wyglądam jak wielce zamożna, profesjonalna mamuśka z wyższych sfer, ale to nie powód, żeby mną wycierać podłogę. Tym bardziej, że ja do baby z kulturą (i stresem - przecież o moje dziecko chodzi i nie jestem w stanie przewidzieć, co wyjdzie z wyników!) a ona na wstępie do mnie wrednie:
- Dzień dobry, miałam się dziś stawić na oddziale...
- No i?!
...
I tylko mi nie mówcie, że może miała okres. Bo tak się składa, że ja też mam a jednak nie strzeliłam jej od razu w pysk. Choć kusiło...
Na szczęście znam to babsko okropne jeszcze z pierwszego pobytu Em. w szpitalu. Pani zdecydowanie pominęła się z powołaniem - powinna pracować w skarbówce, ewentualnie w ZUSie... Ale nie "przy okienku", tylko gdzieś tam w środku, zamknięta z papierologią.
Niech no tylko kiedyś trafi do mnie na jakiekolwiek moje zajęcia. Bo ja wierzę w karmę...
Co do Em. to wyczekaliśmy swoje w Izbie Przyjęć, doktórka obadała nas na lewo i prawo i odesłała do domu. Bo żeby przyjść do szpitala Em. musi być ZDROWA, a jeszcze nie jest. Gratis dostaliśmy antybiotyk i komfort psychiczny, że nie muszę się z tym babsztylem-pseudo-pielęgniarką męczyć cały dzień...
KONIEC
ps. Drogie pielęgniarki - nie zrozumcie mojego wpisu źle. Ja Was podziwiam i spotkałam wiele pielęgniarek naprawdę oddanych pacjentowi! Niestety - jak w każdym zawodzie, zawsze znajdzie się wyjątek...
ps.2 Teraz choćby się paliło i waliło to i tak nie zapłacę za ten spędzony czas w szpitalu. Wgrrrr....
wtorek, 15 marca 2016
Chiny - kontrola i cenzura
Zanim wyjechałam do Chin zdarzało mi się kilkakrotnie być ostrzeganą (trochę żartem, trochę serio) przed kontrolą komunistyczno-sadystyczno-masakryczną i niebezpieczeństwem płynącym zewsząd. Ale wiecie... to nie do końca tak jest.
Już o tym pisałam nie raz, ale w Chinach wszystko jest podrobione - nawet komunizm. Więc czasem jest rygor paskudno-okrutny, czasem (pozorny?) luz-blues.
Opiszę Wam tu to czego się dowiedziałam, ale pamiętajcie - nie jestem specjalistką w tej dziedzinie! W Pekinie byłam tyko kilka dni. Z drugiej strony... skoro te kilka dni wystarczyło, żebym zauważyła to, co zaraz Wam opiszę... Zastanawiające, nie?
Graffiti jest zabronione (a egzekwowanie owego zakazu jest bardzo przestrzegane - bo... hm... w Polsce też nie niby można graffitować jak popadnie...).
Wiele brzydkich i kłamliwych stron www (jak nasz ukochany facebook) jest blokowanych i mnóstwo ludzi pracuje nad jak najlepszymi zabezpieczeniami przed hakerami (co to litują się nad nie-komunistycznymi śmiertelnikami z poza Chin i próbują owe strony odblokować).
A dziennikarze? He... wystarczyło przez kilka wieczorów pooglądać sobie hotelową tv by zauważyć, że Chiny naprawdę nie mają żadnych większych problemów, a to co złe - to poza granicami. I te wszystkie słodko-pierdzące showy i magazyny! Sex, rzecz jasna, też jest mega tematem tabu, więc nawet głupowatą a'la "randkę w ciemno" oglądało się jak program dla kilkulatków. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że to wina ograniczeń hotelu w zakresie programów telewizyjnych, ale... śmiem twierdzić, że jednak nie...
Z wiadomych względów nie wiem, jak sprawa się przedstawia z gazetami... Wiecie... jakoś nie zdążyłam opanować chińskich ślaczków wystarczająco biegle ;) ;)
Z drugiej strony - ta ciągła kontrola ma swoje plusy. Na każdej stacji metra, przed wejściem do większości zabytków i urzędów - szczegółowa kontrola bagażu i/lub skaner ciała. Tak więc nie tylko ci dobrzy nie mogą rozwinąć skrzydeł - tym złym też elegancko zatruwają życie!
A co do rozwijania skrzydeł - rząd wspaniałomyślnie zlitował się nad Pekińczykami i podarował im dzielnicę do uzewnętrzniania się. W 798 ART ZONE można i wyśmiewać się z Buddy, i machnąć sobie graffiti, i namalować seksistowski obrazek i w ogóle zaspokoić swoją artystyczną duszę. I powiem Wam tak - byłam, widziałam, potwierdzam. Ale więcej bym nie wróciła. Moja artystyczna dusza potrzebuje porządku, ładu i składu - a tam (pomiędzy bardzo ładnym galeryjkami) to zwyczajny syf był... Nie wiem, może to zła pora roku. Albo zwyczajnie się nie znam...
No i co Wy na to? Co??
Po więcej zdjęć zapraszam (co oczywiste) na facebooka:
wtorek, 19 stycznia 2016
Siedzę i ryczę...
Otóż to - siedzę i ryczę. I jeszcze piszę, bo jak nie napiszę to wybuchnę...
Em. jest znowu w szpitalu dziecięcym. Już było tak dobrze! A w nocy z niedzielę na poniedziałek dostała gorączki, katar i kaszel się nasiliły, inhalacje przestały działać... Dziś rano pojechaliśmy po wyniki testów i na kontrolę u alergologa-pulmonologa. Diagnoza - brak alergii. Zapalenie płuc - jak najbardziej... Doktórka spokojnie z nami porozmawiała, że najlepiej jest Em. wysłać do szpitala, żeby konkretnie przebadali ją pod kątem innych chorób - a konkretniej, to zrobili jej szybko prześwietlenie płuc i posiew na podejrzane i niecne bakterie. Bo podobno ostatnio stały się one bardzo popularne wśród małych dzieci - te zdradliwe bakterie właśnie.
No więc zgodziliśmy się - bo ile można się męczyć na tych cholernych antybiotykach???
Najpierw eL. oddaliśmy w ręce dziadków (wiem, że ma radochę, ale mnie się serce od razu ścisnęło...).
Potem spakowani pojechaliśmy do szpitala. Jezus Maria Chryste Panie - ile można czekać na izbie przyjęć z małym płaczącym CHORYM dzieckiem?!?! No ile?!?! Wiecie ile??? Otóż DŁUGO!!!!! Nawet się w temat nie będę zagłębiać, bo chyba z nerwów trzasnę klawiaturą o ścianę...
Przyjęli nas na oddział, na salę z podsłuchem (poważnie - cała przeszklona, a nad łóżeczkiem elegancko wisi mikrofon zbierający...). Em. wyła, a tu setny raz trzeba było wziąć udział w tym samym wywiadzie... Jakby cholera jasna komputerów i sieci tam nie mieli... Ale ok.
Co było najgorsze? Szukanie żyły do wenflonu... To jest niesamowite, jak pielęgniarki pracujące na oddziale dziecięcym mogą być nieporadne. Poważnie. Zaledwie dwa tygodnie temu Em. miała pobieraną krew do badań - elegancko, szybko, bez ŻADNEGO śladu. A tu co?? Osiemdziesiąt prób, zakrwawiony bodziak i siniak jak pięciozłotówka. Wiem, bo Em. już go wyrwała (ten wenflon cały), tak ją uwierał i bolał. Drugi zakładała jej o wiele kompetentniejsza pielęgniarka i choć opatrunek denerwuje Em. to często o nim zwyczajnie zapomina. I uff...
A teraz jedzenie. Jeszcze o tym nie pisałam w szczegółach, ale moje dzieci jedzą jak dorośli, tylko z pewnymi wyjątkami (potem Wam opiszę). Ale co najważniejsze - nie jadamy "słoiczków". Chyba że naprawdę od WIELKIEGO święta. A w szpitalu co? Dzieci do pierwszego roku życia są na diecie słoiczkowej!!! I mleka do oporu. Tłumaczę pielęgniarce, że moje dziecko pije mleko tylko na noc. I że je jak dorosły. A ona na to, że takie są zasady. I że nawet nie wie co wtedy moje dziecko pije (bo na pewno nie słoiczki... he....). Więc jej mówię, że normalnie - woda, soczki, herbatka, kompot... A ona rozkłada ręce. Uwierzcie mi - wtedy zaczęłam się śmiać. Jak głupia. Em. może i ma 11 miesięcy ale czy to oznacza, że muszę ją wychowywać (czyt. karmić) jak tam sobie ktoś niby-znawca wymyślił??? Przyszła lekarka i kazała dawać nam normalne żarcie (kolacja była wypasiony - mniam). I uff....
Zmieniam zdanie, najgorsze jednak było potem, jak Em. za nic w świecie nie mogła się uspokoić. Była głodna i zmęczona, ale mogła tylko krzyczeć i płakać. I po tym horrorze co dziś przeszła wcale jej się nie dziwię... Ka. musiał iść do pracy więc zostało jej tylko do usypiania moje ramię... dziś zaszczepione alergenami. Spuchło mi bardzo szybko (bo po szczepieniu nie wolno dźwigać 24h), więc wkrótce płakałyśmy obie... Teraz aż się boję zdjąć bluzkę - na pewno mam pięknie wyeksponowane wszystkie poszczepienne mięśnie. Bo czuję je wszystkie... Wcale nie pięknie...
Około 22 Ka. przyszedł mnie zmienić więc zostawiłam ich w męczarniach (ciągłe światło, ciągłe hałasy, zdenerwowana Em., zmęczony Ka.). Wiem, że muszę odespać i dać odpocząć ręce (nie kłamię, kurewsko boli), ale to, to już zupełnie było najgorsze... Wrócić do pustego domu. Samej. Z zakrwawionym bodziakiem w ręce.
Więc siedzę i ryczę... :(
poniedziałek, 11 stycznia 2016
Parapetówka z zastrzykiem adrenaliny
Tak jak obiecałam - dziś sprawozdanie z sobotniej parapetówki u znajomych.
Od początku. A raczej od końca - balu...
Tak więc wróciliśmy z balu karnawałowego do domu, ogarnęliśmy dzieci, przykazaliśmy Siostrze z dziesięć przykazań i wio na kolejną imprezę. A że trochę wyposzczeni byliśmy (choroby nie sprzyjają kontaktom towarzysko-pijackim) to wprost biegliśmy do samochodu.
Trafiliśmy bez przeszkód, choć pogoda była dość dupiasta, a noc (no dobra - wieczór) czarna (czarny) jak środek owej dupy...
Pamiętacie jak pisałam o moich rozczarowaniach względem przyjaciół? No więc... hm... tak - spotkaliśmy się właśnie na tej parapetówce. I nie mam na myśli Gospodarzy, bo z nimi raczej mamy luźne, niezobowiązujące acz sympatyczne relacje. Jednak wśród gości były osoby, z którymi (wydawało mi się) odnalazłam głębszą nić porozumienia i wiecie - to COŚ, że się chce częściej spotykać, gadać, plotkować, wymieniać przepisy, chodzić do kina i nawet wyjechać na wakacje. No wydawało mi się... Albo inaczej - było to strasznie jednostronne pragnienie. W sensie mojostronne...
Więc dojechaliśmy do Gospodarzy, obejrzeliśmy prześliczny domek i poszliśmy przywitać się z resztą ludu. I właśnie w tym momencie stwierdziłam, że pierdolę. Poważnie - właśnie tak. No bo ile można? Zapraszać, prosić, proponować? No ile?? Ile można się zwierzać i opowiadać? I wysłuchiwać przebąkiwań o czymś, co zostaje skwitowane "a nie chce mi się o tym mówić". No ile?!?! Ile razy można wyciągać rękę? To nie moja wina, że ja potrafię się dogadać z moim mężem, a ktoś inny ze swoim nie. Albo że mi się rodzą dzieci jak chwasty po deszczu, a komuś wcale. Albo że ja nie muszę pić alkoholu (bo nie piję wcale), żeby się wydurniać w towarzystwie, a ktoś inny musi a nie może. Chrzanię to wszystko z pełną premedytacją.
A czy jest mi przykro? Pewnie, że tak. Bo jak się kogoś lubi i się miło spędzało z tym kimś czas, to jest wielka szkoda. No ale naprawdę - ile można?!?! Za dużo jest ludzi na świecie, żeby przez kogoś marnować sobie czas na rozrywkę. Żeby musieć się ograniczać, chociaż nic złego się nie robi. Nie chcę się poświęcać dla kogoś, kto naprawdę mało daje w zamian. Albo inaczej - przez kogo źle się czuję. Bo ja mam dla kogo się poświęcać - dla Ka. i naszych bab. I dla reszty bliskiej rodziny.
Popłynęłam trochę, bo miało być o parapetówie, a dałam upust emocjom związanymi z różnymi ludźmi. No siedzi to we mnie, cholera jasna, jeszcze...
Tak czy owak - wracając do imprezy - znów uzupełniłam płyny i zaległam na super wygodnej kanapie żeby zebrać siły - dwie imprezy w ciągu dnia to stanowczo za dużo dla kogoś, kto ostatnio przesiaduje tylko w kolejkach u lekarza...
I byłoby naprawdę świetnie - mąż się integrował z kieliszkiem, ja odtajałam (moje biedne nogi...) - gdyby nie dwa podejrzane czworonogi. A w sumie to jeden czworonóg, a drugi trzynóg - oba futrzaste i roszczące sobie prawa do owej kanapy - KOTY...! A ja na koty jestem mega uczulona. Tak naprawdę MEGA - że tylko szpital. Na szczęście mechanicznie, więc muszą mnie dziabnąć czy skubnąć, aby wdała się reakcja. Lizanie też nie jest wskazane, ale na szczęście nie takie groźne.
Przez te sierściuchy wypieszczone właśnie nie poleżałam za długo z kończynami ku górze - wolałam zmieszać się z tłumem, by w razie czego ktoś mnie obronił. A wiecie jak to jest - gdy się przed czymś ucieka, ten ktoś goni Cię dwa razy szybciej... Dosłownie prawie jak ZUS :)
W tym właśnie miejscu dziękuję bardzo Gospodarzom, że się nade mną zlitowali i próbowali trzymać kociska zdala ode mnie. Nie zawsze skutecznie co prawda, ale to nie ich wina - te koty to naprawdę przebiegłe istoty. Szczególnie trójnożny inwalida - niby takie biedactwo a dawał takie susy, że już widziałam jak siedzi mi na gardle...
Olać koty - przeżyłam! I naprawdę się wybawiłam!! Nawet sobie potańczyliśmy (no powiedzmy, bo ja się starałam, a oni - mężczyźni nasi - usilnie robili ze mnie rock mamę). Śmiesznie było, nie ma co :) Wróciliśmy do domu ładnie po północy, uchachani ale padnięci jak po maratonie. Ka. prawie od razu zaległ pod kołderką, ale mnie emocje przerosły - spałam zaledwie dwie godzinki. Wstałam po omacku i naprawdę nie wiem jak udało mi się funkcjonować przez pierwszą połowę dnia.
Drugą, he, przespałam ;)
wtorek, 5 stycznia 2016
Urodzinowa diagnoza
Yupi!! Mam urodziny!! Niektórzy nie lubią swojego święta - ja tam uwielbiam :D :D Może mi przejdzie ta radocha gdzieś w okolicach pięćdziesiątki - póki co baluję :D :D
Eee... tak na prawdę to będę balować dopiero jutro, bo dziś świat mi nie sprzyja.
Abo:
1. Mój ulubiony mąż osobisty ma popołudniówkę więc dupa blada.
2. Moje ulubione dziecię starsze ma w sobotę w przedszkolu bal karnawałowy i dziś w związku z nim było zebranie Rady Rodziców. Popołudniu. I pamiętacie - jestem w tejże radzie...
3. Moje ulubione dziecię młodsze doczekało się w końcu wizyty u alergologa-pulmonologa... I tu dupa jeszcze bladsza... Opowiem Wam, postresujcie się ze mną...
Moja Pani dr (w sumie to nasza, bo cała rodzina już do niej chodzi) jest (póki co przynajmniej) świetna. Bada od deski do deski (nie żebym była deska, he...), skrupulanie prowadzi kartotekę, dokładnie tłumaczy leczenie i... mimo że się leczymy czasem prywatnie zapisuje nam badania na NFZ. No jak tu jej nie kochać?!?

Kazała mi nie googlować i nie przeżywać, więc ja oczywiście wygooglowałam i przeżywam. Wiecie co to jest mukowiscydoza? To masakra normalnie... Wstawiam Wam link na stronę fundacji "Matio" - tam jest wszystko opisane co i jak... Więc jak nie wiecie, to kliknijcie sobie...
Pocieszam się, że to choroba genetyczna a u nas w rodzinie jej nigdy nie stwierdzono.
I pocieszyła mnie też koleżanka - nauczycielka eL. z przedszkola, która miała do czynienia z dziećmi bardzo chorymi i Em. (wg niej) w ogóle ich nie przypomina.
Ale wiecie - wyobraźnia pracuje, cholera jasna.
No nic, teraz czekamy na wyniki krwi i efekty nowych leków. Na szczęście chodzę teraz do naszej dr co tydzień na odczulanie (i na szczęście na NFZ... ufff...) więc będę upierdliwa do bólu, żeby ratowała moje dziecko. O ile je w ogóle trzeba ratować, bo czasem się zachowuje tak, że to ja potrzebuję pomocy... wgrrr....
Chciałabym ogarnąć sytuację przed Chinami, ale najwcześniejsze terminy do poradni pulmonologicznej są na czerwca...
Sami widzicie - dupa blada!! Jak u rudego uczulonego na słońce... Bez (ewentualnej) urazy.
środa, 23 grudnia 2015
Magia Świąt... za kierownicą...
Mimo, że Boże Narodzenie to moje ulubione święto, wiążą się z nim rzeczy, których zwyczajnie nie dzierżę... Przede wszystkim doprowadza mnie do szału choroba, która kilka dni przed Wigilią zaczyna ogarniać dużą część kierowców... i trwa... trwa...
Już to pisałam - jestem dobrym kierowcą. Kulturalnym kierowcą!! Teraz, siedząc z chorowitą Em. może rzadziej wyjeżdżam w trasę, jednak kilkanaście dni w domu nie pozbywa mnie nagle dobrego wychowania. Może trochę mniej cierpliwa jestem... Ale w porównaniu do niektórych przedświątecznych maniaków - moja cierpliwość jest wprost anielska!
Z tej prostej przyczyny, że Ka. utknął w pracy aż do Wigilii ostatnie sprawunki musimy załatwić same z Em. (gdy eL. relaksuje się w przedszkolu). Nie przeszkadza mi tłok w sklepach (tyle nam się ostatnio porobiło hipermarketów z centrami handlowymi, że się wszyscy elegancko dzielą), ale to, co się dzieje na drogach - to jakiś obłęd!!



Piesi też nie są bez winy - nie jestem w stanie zliczyć tych wszystkich babć i dziadków pchających się pod koła, bo przecież lecą po karpia... na złamanie karku... bo do przejścia jest o kilka kroków za daleko... Ostatnio przyłapałam nawet mojego sąsiada, który z powodu tuszy porusza się raczej wolno - wcale mu to nie przeszkadzało wleźć na bardzo niebezpieczny fragment ulicy niedaleko naszego bloku. Może myślał, że jakby co będzie miał miękkie lądowanie...?
Wczoraj wracając do domu na krótkim odcinku trasy minęłam dwie poważne stłuczki... Karetek nie było - ale szkło lśniło... Kochani kierowcy (i piesi też!) - więcej świątecznej kultury na drodze!!! Niech zadzieje się magia!!! Przecież każdy chce ze wszystkim zdążyć na czas.
Życzę Wam Wszystkim BEZPIECZNYCH ŚWIĄT!!! I tych kilkadziesiąt godzin przed nimi też...
piątek, 11 grudnia 2015
Niebezpieczni ludzie
Zdarza Wam się trafić na kogoś mega podejrzanego? Groźnego? Niebezpiecznego? He, mi często. I to w bardzo zaskakujących okolicznościach! Czasem kończy się na strachu, czasem - no niestety nie...
Specjalnie dla Was, kilka historii mrożących krew w żyłach. Pierwsza z dzisiaj!!
1. Zagrożony trening z Buggy Gym

Gdy byłyśmy już na powrotnej drodze do samochodów (ale jeszcze ćwiczyłyśmy), nagle za nami zaczął się wydzierać jakiś facet! Niby kulturalny, czysty, szedł prosto - ale to co mówił w ogóle nie nadaje się na publikację!!! Darł się głośno, wyzywając (nas??) od różnych przenajgorszych... Nasza trenerka, która na początku zajęć ostrzegła, że dziś nie biegamy (a chciałyśmy) ekspresowo zmieniła zdanie i razem z nami rzuciła się truchcikiem w stronę parkingu. A on ciągle za nami dziarsko szedł i darł się w niebogłosy!! Nie wiem jak inne dziewczyny, ale mi się zrobiło straszno i nagle poczułam, że jak będzie trzeba to tym truchtem dotrę aż do domu (a mieszkam po drugiej stronie sporego miasta...).
I prawie by tak było, bo pilot do samochodu, którym otwieram drzwi i uruchamiam auto - zastrajkował! Normalnie scena z horroru (tylko że w dzień). Środek lasu. Zero ludzi oprócz nas - mamusiek z wózkami. Płaczące dziecko. Krzyczący, podejrzany, grożący zabójstwem typ. Trzęsące się ręce nie mogące otworzyć auta. I samochód Straży Miejskiej... który akurat odjechał...
Typ na szczęście skręcił i poszedł się drzeć w stronę cywilizacji (może go ktoś tam spacyfikował??), a mój pilot się opamiętał. Tak więc wszystkie elegancko wróciłyśmy do domów, bez rozciągania... ;)
2. Napad w UK
Zanim wyjechałam do USA zdarzyło mi się dwukrotnie spędzić wakacje w UK. Za drugim razem mieszkałam w biedniejszej dzielnicy Londynu (nie patologia, no ale jednak...), dzieląc mieszkanko z grupką sympatycznych osób z Polski (w sumie to przyjęli mnie na wakacje). Wszyscy za dnia pracowaliśmy, no ale popołudniami/wieczorami żyliśmy sobie jak normalni młodzi ludzie.

Nie jestem rasistką, ale po tym zdarzeniu przez kilka lat przy czarnoskórych mężczyznach dostawałam gęsiej skórki...
3. Urwane lusterko
W zimowy wieczór wracałam z pracy do domu. Nie padał śnieg, ale było mroźno i brzydko. Warunki do jazdy - mega fatalne. Kieruję sobie autkiem, jestem już na ostatniej prostej, aż tu nagle przed maskę wytacza mi się podchmielony pan. Wyturlał się z tramwaju i z rozmachem i z rozpędu wszedł mi przed autko. Pierwszy odruch - klakson ostrzegawczy, że hello!! Może i miałam wtedy małe autko, ale w pojedynku jeden (człowiek) na jeden (samochód) bezprzecznie wygrywało. A co pan na to? Ano pan się na to autko moje rzucił!! A za nim jego syn (chyba), odrobinę mniej podchmielony. Niby pana odciągnął, ale nie do końca, bo chwilę potem moje autko zostało bez lewego lusterka. A w sumie to dyndało owe lusterko na jakimś kabelku...

Akcja skończyła się ich bieganiem po kamienicach w celach poszukiwawczych obu panów (bez skutku) i moim zeznaniem na policji (postępowanie umorzone - wiadomo...).
Jeden plus - pani policjantka pokazała mi fajne ustrojstwo do pobierania odcisków palców i sobie potestowałyśmy w między czasie ;) ;) ;)
4. Miłosne pomyłki
He he, o tym mogę pisać i pisać!! I może nie mrożą aż krwi w żyłach, za to niezła czarna komedia by z nich wyszła - tych historyjek. Dwie już Wam pokrótce opisałam:
I tak sobie teraz myślę, że o kolejnych fatalnych w skutkach znajomościach opisze również w oddzielnych postach - bo trudno się będzie zmieścić w kilku zdaniach... Tym bardziej, że dosłownie przed chwilą dostałam otwartą propozycję sexu przez kamerką na mojej prywatnej stronie fb... od jakiegoś Azjaty... Poważnie...
5.Amerykańska burza
Rzecz się działa pod koniec mojego pobytu w USA. Moja Siostra przyjechała do mnie na swoje wakacje i mieszkała razem z moją amerykańską rodziną. Oni (Amerykanie) wszyscy gdzieś wybyli (już nie pamiętam gdzie, mnóstwo mieliśmy tych imprez i okoliczności), a my z Siostrą zaległyśmy na ogromnej kanapie przed TV.
I teraz ważny opis miejsca w którym się znajdowałyśmy - wielki salon/pokój dzienny. Podłużny. Jedna z dłuższych ścian przylegała do reszty domu, reszta ścian była prawie cała oszklona. W obu krótszych ścianach podwójne, duże, szklane drzwi do ogrodu. Kanapa na samym środku, TV w rogu dwóch oszklonych ścian. Zero zasłon, firan, rolet. A sam dom stał (i stoi) po środku otwartego trawnika - zero płota, trochę krzaków i drzew.
Wracamy do akcji - wylegujemy się na kanapie, coś tam wcinamy i oglądamy film (chyba Dzień Niepodległości, bo normalnie to tam leciało na okrągło!!!!!). Tak czy owak - nagle jeb! Piorun! Jeden, drugi i dziesiąty! Ciemny, późny wieczór i błyskawica jedna za drugą. Burza z prawdziwego zdarzenia. Same pioruny, bez deszczu. I choć było straszno, to my nic - nadal z siostrą zalegałyśmy i oglądałyśmy...

No dobra - pochwalcie się. Na pewno i Wam coś się czasem przydarza, co podnosi ciśnienie, stawia włosy i mrozi krew. Kto pierwszy? :D :D
Etykiety:
Ameryka,
bójka,
Buggy Gym,
Chiny,
Em.,
historia miłosna,
Ka.,
kobieta kierowca,
krzyk,
miłość jest ślepa,
praca,
prześladowanie,
rodzina,
sąsiedzi,
Siostra,
stalking,
strach,
szaleństwo,
wycieczka,
złość
Subskrybuj:
Posty (Atom)