Ale ten czas szybko leci! Dopiero co dołączyłam do smakowitego projektu #trnd - a już lodówka świeci pustką ;) Mniam, pyszne to było testowanie, słowo daję!
Zbiór myśli, przemyśleń i domysłów, które siedzą w głowie standardowej kobiety, tudzież żony, matki, córki, przyjaciółki...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dieta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dieta. Pokaż wszystkie posty
środa, 22 marca 2017
środa, 7 grudnia 2016
Dlaczego moje dzieci jedzą wszystko?
Lubię się chwalić ale nie lubię się mądrzyć i dawać złotych rad. Oczywiście chętnie podzielę się swoim zdaniem czy doświadczeniem jak ktoś zapyta, ale po kilku próbach pisania "zróbcie tak a tak bo inaczej jest źle i fatalnie" pozostał mi tylko pewien niesmak. Myślę, że po prostu to nie mój konik.
Niemniej jednak w najbliższym towarzystwie często zdarza mi się odpowiadać na pytanie "jak ty to robisz?" albo "dlaczego twoje dzieci cośtam-cośtam?". A poruszany temat jedzenia - o ho ho! Temat rzeka. Bo w świecie wielkich-małych niejadków moje dzieci to chyba ewenement 🠊 jedzą wszystko.
I pisząc wszystko nie mam na myśli każdą odmianę czekolady, he he, ale właśnie wszystko to co my byśmy chcieli dzieciom dać do jedzenia: wszelkie warzywa, owoce, różne kasze, odmiany mięs, ryb itp.
wtorek, 25 października 2016
Utopijny przypadek wyrostka robaczkowego
Każdy z nas ma inny próg bólu. Mój jest bardzo NIE-wiarygodny. Przykład? Umieram podczas mini łaskotek czy nadepnięcia na klocek lego (no bo helloł - kto nie umiera?!?). Ale jak zaczęła się akcja porodowa z Em. żaden ból nie był w stanie mnie powstrzymać od wykonania eleganckiej fryzury i pełnego makijażu. Także wiecie...
poniedziałek, 4 lipca 2016
Broń biologiczna na półkoloniach
Niektórzy ludzie jak mają wakacje rzucają wszystko w cholerę i jadą na urlop.
A niektórzy - w tym ja konkretnie - przestają się obijać i idą do roboty, he.
Co prawda robotę mam super i w wyborowym towarzystwie, o pysznych obiadkach nie wspomnę (zdecydowałam się odchudzać dopiero na Boże Narodzenie ;)), no ale trzeba rano wstać, doprowadzić się do względnego porządku, zostawić dzieci pod czyjąś opieką (totalna ruletka) i - czy to upał, czy burze z gradem - wybyć z domu. (Oczywiście przeginam - burze chadzają bokiem, a z upału korzystam ile mogę smażąc moje blade kończyny na placu zabaw ;))
poniedziałek, 22 lutego 2016
Chiny - jedzenie...
No dobra - nie będę Was dłużej męczyć - wiem, że wszyscy chcecie poczytać o jedzeniu ;)
Teraz macie dwie opcje:
1. Przygotować sobie coś do chrupania, bo być może zaraz mocno zgłodniejecie;
2. Otworzyć sobie drzwi do kibelka, bo może Was trochę zemdlić...
No ciekawe, w której grupie się znajdziecie pod koniec czytania... i oglądania ;)
Z czym kulinarnym Wam się kojarzą Chiny? Zgadza się - ryż i pałeczki. U nas ziemniaki i widelec - u nich ryż i pałeczki. I o ile o ewentualny widelec (zamiast pałeczek) można było prosić bez skrępowania, to ryż... no cóż - był WSZĘDZIE!!
Mieliśmy to szczęście, że codziennie jadaliśmy w nowych miejscach. To znaczy śniadania zawsze w hotelu, a obiadokolacje na mieście, w różnych restauracjach. Pomiędzy stałymi posiłkami dzielnie próbowałyśmy tambylczych specjałów... ale o tym za chwilkę.
Żeby łatwiej się czytało (i oglądało) trochę (specjalnie dla Was) posegregowałam nasze żywieniowe doświadczenia!! Gotowi?
1. ŚNIADANIA
Mocno przypuszczam, że nasze hotelowe śniadania nie do końca były chińskie. Raczej takie pomieszane - trochę Azji, trochę zachodu. Tak więc do dyspozycji mieliśmy tosty, dżem, jajka sadzone i płatki z mlekiem (sojowym, rzecz jasna) ale też makaron z warzywami, gotowaną kukurydzę i bakłażany, oraz podejrzane robaczki i chińskie bezsmakowe kluchy i placuszki. I kiełbaski z baraniny.
No i ryż - obowiązkowo!! My (biali) jedliśmy raczej śniadania na zimno, oni (nie-biali) raczej na ciepło. My chcieliśmy jajko na tosta, oni jajko z (nieodłącznym chyba?!?) obowiązkowym sosem sojowym.
Dodatkowo do dyspozycji mieliśmy również owocowo-warzywny bar sałatkowy. Owoce raczej puszkowe (brzoskwinia, ananas) i wszechobecny arbuz. Z warzyw to też raczej mało - świeży ogórek, pomidorki koktajlowe, cebula, kukurydza w ziarenkach, sałata. I tyle. Za to sosów - przynajmniej ze cztery. Niestety większość na słodko - też standardowo...
Na szczęście pałeczki nie były wymagane - ba! Przy każdym talerzu odgórnie leżał komplet sztućców!
Pewnym utrapieniem był... brak nabiału. I to nie tylko na śniadaniach, niestety. Ja lubię sery, twarogi, jogurty, mleko (i mleczną czekoladę, he...), a w Pekinie - wszystkiego jak na lekarstwo. Serów nie uraczyliśmy ani razu - mój żółto-serowy mąż by ostatecznie umarł z głodu ;) ;)
2. OBIADOKOLACJE
O ile śniadania jedliśmy w stylu tradycyjnym (prostokątne stoły, stół szwedzki), o tyle do reszty posiłków musieliśmy się "troszkę" przyzwyczaić...

Ogólnie za każdym razem było z 10-12 różnych dań i - o dziwo! - wszystkie możliwe do zjedzenia pałeczkami!! Pod koniec imprezy naprawdę większość wycieczki umiała się nimi obchodzić - w tym ja :D (zdarzyło nam się nawet jeść urodzinowy tort pałeczkami! I co? I poszło sprawnie, że ho ho!! :))
Smakowało mi też prawie wszystko. Z kilkoma zastrzeżeniami:
- głupio jest jeść ziemniaki jako warzywo... dodatek do ryżu...
- naprawdę nie muszę do wszystkiego dodawać sosu sojowego. A już szczególnie jajecznica na grzybkach się bez niego obejdzie...
- frytki ze słodkich ziemniaków (batatów) to nie jest to samo co frytki ze zwyczajnych pyrów...
- nie koniecznie muszę jeść tak, żeby wypalało mi gardło... i przełyk... i wnętrzności...
![]() |
Smakowało? I to jak!! :D |
3. FAST FOOD
Chiny - kraj w którym wszystkiego musi być najwięcej - to raj fastfoodowy. A przynajmniej Pekin. No a jego centrum to już w ogóle. KFC, McDonald, Pizza Hut, Subway - normalnie na każdym rogu! Podobnie jest z popularnymi - ogólnoświatowymi - kawiarniami. Jednak o ile kawy były pyszne jak u nas, to fastfoody... zupełnie inna bajka!
Ja wiem, że fastfoodowe sieciówki w każdym kraju wyglądają inaczej. Ale naprawdę zaskakująco jest na przykład wejść sobie do KFC (skądinąd przeze mnie uwielbianego) i zamiast frytek mieć w ofercie... ryż...! Fryty też były, ale jakoś tak... dodatkowo ;) A w Subwayu zamiast kanapek zestaw przeróżnych zupek ;)
Zupełnie inna sprawa wygląda z hot-dogami. Raz, że parówy podawane są bez bułki za to na patyku, dwa, że... no nie do końca wiadomo co tak naprawdę kryje się pod nazwą hot-DOG... W smaku było to coś niespecjalne - bo słodkawe. W konsystencji natomiast gumowate z nieprzyjemną flakowatą skórką. Chińczycy to jedli masowo, a dzieci to już dosłownie wszędzie - ja spróbowałam i no cóż... Nie otrułam się, ale... wolę jednak ryż ;)
Dobra mina do... no naprawdę fatalnej przekąski... |
4. TARG ŻYWNOŚCI
Teraz na wszelki wypadek jednak chwilowo odstawcie wszelkie przekąski... Otóż tak - w planie wycieczki była wizyta na chińskim targu żywności, gdzie oprócz góry sezamków, kolb kukurydzy i mega słodkich szaszłyków z owoców oblanych chyba trzystu-procentowym cukrem (jedno maleńkie winogronko zaspokoiło mój popyt na cukier na trzy dni...!) można było spotkać... wszystko!
Owocowe, mega-słodkie szaszłyki |
Mieliśmy to szczęście, że nie było smogu za to lekki przymrozek, więc nie musieliśmy zbyt intensywnie wdychać podejrzanych zapachów. No bo naprawdę - latem to musi tam ostro dawać czadu...! Ale że my byłyśmy zimą, to spokojnie przeszłyśmy się wszystkimi uliczkami.
Wcinam krewetki :D |
Tak więc miałyśmy do dyspozycji między innymi:
- krewetki,
- ośmiornice,
- koniki morskie,
- różne skorupiaki
- rozgwiazdy,
- żaby,
- jaszczurki,
- jedwabniki,
- węże,
- ślimaki,
- małże,
- skorpiony,
- gołębie...
No i tak bardziej tradycyjnie - drób, wieprzowina, wołowina, baranina - najczęściej w postaci szaszłyków.
Podobno również można było tam uświadczyć i psiny i kociny (???), ale cichaczem, spod lady - jednak nikt nam jej nie proponował, więc nie potwierdzę...
I jak tam Wasze apetyty?? :D
5. KACZKA PO PEKIŃSKU
Na koniec - co by Was nie zostawiać z ewentualnymi mdłościami - słów kilka o prawdziwie chińskim rarytasie! No słuchajcie - pychota!!
Samo jej przygotowanie wymaga czasu i precyzji, ale o tym to sobie już poczytajcie w książkach kulinarnych ;)
Warzywne dodatki do Kaczki po pekińsku |
Sos do Kaczki po pekińsku |
Prezentacja: "jak to wszystko złożyć w całość" :D |
I jak tam?
W której grupie jesteście??
Umarlibyście z głodu
czy bylibyście w kulinarnym raju??
:D :D :D
Po więcej zdjęć zapraszam na moją stronę na fb:
czwartek, 4 lutego 2016
"BLW" według eL.-Em. cz.2.
Dziś Em. postawiła swoje pierwsze (cztery!!) kroczki do mnie - samodzielnie!! W związku z tym dedykuję ten wpis własnie jej. A że ona kocha najbardziej na świecie jeść - to pokontynuuję o tym nieszczęsnym BLW :D
Często mnie pytają inne mamy jak ja żywię moje dzieci. Kiedy zaczęłam, od czego i jak to teraz u nas wygląda. I dlaczego jedzą z taką pasją (zaangażowaniem i wiecznym głodem). Postaram się opisać, jak najprościej, jak to dokładnie u nas było.
Przypominam - my tak naprawdę "nie bawimy" się w BLW. Nasze dzieci zwyczajnie jedzą wszystko. Bo mogą. I chcą.
Początki zróżnicowanej diety
Od początku obie moje dziewczyny były na mleku mieszanym - dużo cycka plus butla z mieszanką dla zaspokojenia wilczego apetytu (z eL. ja miałam problemy i trafiłam do szpitala, dostałam wstrętny antybiotyk i moje osobiste mleko było wstrętnie gorzkie; za drugim razem Em. trafiła szpitala, prosto na OIOM - nie mogłam z nią ciągle być i przy okazji stres zeżarł mi pokarm...). Tak więc czekaliśmy na koniec czwartego miesiąca jak na Gwiazdkę ;)
W obu przypadkach zaczęliśmy od słoiczka z marchewkową papką (pierwsza marchewka, czy coś takiego). W sensie dosłownym - chciałam dać eL. z dwie-trzy łyżeczki, tak jak każą na etykiecie, ale był taki ryk, że się złamałam i od razu zjadła zawartość prawie całego słoiczka... Z Em. nawet nie czekałam na ryk - od razu widziałam co się święci...
Powiem szczerze - przy eL. trochę świrowaliśmy, inwestowaliśmy w słoiczki jak szaleni, ba-nawet sami robiliśmy przetwory na zapas!! Przy Em. już nie głupiejemy. Po marchewce było jeszcze kilka słoiczków "na próbę" (jabłko, gruszka, śliwki i tego typu pyszności) a potem to normalnie kupowaliśmy owoc/warzywko i sami robiliśmy papki.
Tak więc po czwartym miesiącu karmiłam me dzieci mlekiem i zamiast jednego mlecznego posiłku dawałam im "słoiczek"... popity mlekiem :D :D
*Przy okazji - moje dzieci szybko same siedziały, ale na początku karmiłam je w takim leżaczku-bujaczku, co to pół siedzą a pół leżą.
** eL. pierwsze zęby dostała zaraz po skończeniu pół roczku, ale Em. nie miała nawet 5 miesięcy.
Gdzieś na przełomie 5/6 miesiąca dziewczyny zamiast jednej butli zaczęły dostawać kaszkę (łyżeczką). Najczęściej na śniadanie albo kolację (w zależności od tego jak nam się życie rodzinne toczyło). Bliżej półroczka ewoluowaliśmy także w "słoiczkach".
Tak więc mieliśmy w jednym dniu dwa "pokarmy stałe":
- śniadanie: mleko/kaszka
- II śniadanie: mleko
- obiad: słoiczek/mleko
- deser: mleko/owoc
- kolacja: kaszka/mleko
- noc: mleko (raz)
"Słoiczki" piszę w cudzysłowie, bo kupowaliśmy je przede wszystkim na początku "na próbę": czy nie będzie dziecię pluć (nie pluło), czy nie dostanie alergii (eL. miała masakryczną na marchewkę - dziecię alergiczki...), żeby przyzwyczaić brzuszek i jelita do nowych wyzwań (szło jak burza ;)).
I poważnie - przy eL. świrowaliśmy, ale Em. normalnie w okolicach półroczku dostawała części naszego obiadu - gotowane ziemniaki, buraki, marchewka, pietruszka, brokuły, cukinia, dynia, kukurydza. Normalnie przyprawione, ale zaznaczam, że my generalnie w domu nie przesalamy!! I do tego rozpaćkany jakiś zwierz, najczęściej ptak. Albo rybka. Z owoców to mieliśmy szczęście, bo u nas obie baby są późno zimowe - sierpień/wrzesień obfitował w owoce i działkowe i rynkowe. Były więc: jabłka, gruszki, śliwki, maliny, jeżyny, melony, poziomki, banany, brzoskwinie. (Z truskawkami mamy do teraz przeboje z eL. i żeby jej nie było przykro Em. też ich nie pokazujemy...)
W 6/7 miesiącu zaczęliśmy też testować makarony, ryże i kaszy (różne) - jako dodatek do warzyw i mięska. I sosy pomidorowe. Spaghetti przyjęło się od razu, efektów ubocznych poza uporczywymi pomarańczowymi plamami nie stwierdzono ;)
A i tłuszcze! Olej, oliwa, masło - normalka. Nie obficie, ale jak ziemniaki z warzywami były naprawdę oporne i jakieś takieś suche to ze spokojnym sumieniem rozmemlałam je masełkiem. I rosół też miał oka zaraz obok makaronu... No rozumiecie - po domowemu.
Co tam jeszcze... a, przyprawy! Oprócz typowo warzywnych to sól, pieprz, czosnek i papryka. Bez przesady rzecz jasna, ale że smak można było wyczuć.
I pewnie teraz największe zło według niektórych - słodycze!! A i owszem - były. Nie nie, nie karmiłam dzieci tortem czekoladowym z bitą śmietaną. Natomiast dostawały (po części dla smaku jako dodatek do deseru, po części ku pomocy przy ząbkowaniu): biszkopty, paluszki bez soli, paluchy grube (takie z Biedronki na przykład), chrupki ryżowe, chrupki kukurydziane, kisiele i galaretki.
I jak już jesteśmy przy ząbkowaniu - obie dostawały w tym czasie także całe suche bułki "na zęby", więc chyba mogę śmiało rzec, że i pieczywo sobie skubały.
Najważniejsze jednak jest to, żeby znać umiar. Jak przeczytaliście naraz wszystkie składniki diety moich dzieci możecie się przerazić. Ale one nie dostawały wszystkiego od razu, naraz, jednocześnie!! Jednego dnia tylko obiadek. Drugiego tylko owoc. Potem owoc do kaszki. Potem pół ciasteczka do owocu. Rozumiecie - spróbowały mnóstwa rzeczy ale w rozsądnych odstępach czasu - żeby brzuchole mogły im się przyzwyczaić do nowych wyzwań.
Produkty, które wymieniłam powyżej były (i są) w naszej normalnej diecie. Natomiast zdarzyło mi się nakarmić nasze półroczne dzieci ogórkiem kiszonym, krewetkami, ośmiorniczkami, papryką czy wołowiną. Dostały od tak, dla posmakowania. Nic im nie było. No oprócz wielkiej radochy. Szczególnie przy rzeczonych ogórkach :D :D
Dlaczego moje dzieci jedzą z takim apetytem? Bo jedzą to co my. Bo jedzą z nami. Bo jedzą samodzielnie. Bo jedzą smacznie.
Próbowaliście kiedyś obiadka ze słoiczka?
A mleka z cycucha?
Ja tak. I o sto razy szybciej poproszę o to mleko niż niedoprawiony, mdły obiadek. Szczególnie gdy mama karmiąca chwilę temu zeżarła kotleta... W panierce!
Współczuję jednak bardzo wszystkim dzieciom (i ich rodzicom), którzy mają alergie mleczne, mączne, jajeczne i w ogóle!! Lepiej nie czytajcie tego, co piszę - wiem że i tak jest Wam trudno. Jest jednak nadzieja, że Wasze dzieci wyrosną z tego tak jak eL. z głupiej marchewki. I będą łasuchami aż miło :)
c.d.n.
wtorek, 2 lutego 2016
Em. wie lepiej!
Minęło zaledwie kilkadziesiąt godzin od mojego wpisu o BLW a córy me kochane co krok udowadniają, że one i tak wiedzą najlepiej...
Bardzo proszę - taka sytuacja, z dziś:
Poszłyśmy z Em. odebrać eL. z przedszkola. Moje dziecię starsze tradycyjnie nie zjadło jogurtu na podwieczorek więc dostaliśmy pudełeczko na wynos. Ku uciesze Em. - bardzo lubi wszelkie pudełeczka. Przyssała się do jogurtu i nie chciała oddać, mimo wielu zapewnień, że tylko wrócimy do domu i już daję jej obiad. Taaaak...
Wróciłyśmy, szybko małą obdarłam ze stu warstw wierzchnij i zajęłam się obdzieraniem siebie i pomocą starszej (Mamo, chce mi się kupkę!! Szybko!!). Zostawiłam Em. na dywanie w pokoju z zamkniętym pudełkiem naiwnie myśląc, że przecież nie umie otwierać wieczka. He... Otwierać to może nie, ale dziury paluchem w owym wieczku to już jak najbardziej...!
Tak więc wróciłam z kibelka, patrzę, a tam moje dziecię nr 2 uradowane po pachy i nasycone jogurtem owocowym. Rzecz jasna jako rozsądna matka zamiast jej zabrać pudełko rzuciłam się po aparat, aby moment uwiecznić.
I tak - łamię moją zasadę dotyczącą zdjęć dzieci. No ale sami popatrzcie - jak tu tego łobuziaka nie zamieścić???
Oczywiście zaraz potem jak wciągnęła pudełko jogurtu zaczęła domagać się obiecanego obiadka.
Który zjadła, ma się rozumieć... ;)
niedziela, 31 stycznia 2016
"BLW" według eL.-Em. cz.1.
Nareszcie o tym. Już nieraz wspominałam, że moje dziewczyny są po prostu żarte i żadne mleko czy słoiczek nie zaspokoi ich łakomych potrzeb. Teraz mam chwilę czasu i natchnienie aby temat rozwinąć. Ale uwaga - będzie kontrowersyjnie!
Dziś część 1. - jako wstęp do tego,
jak to naprawdę u nas wygląda z jedzeniem u dzieci.
Trochę filozoficznie, trochę krytycznie.
Jak znajdę więcej czasu i natchnienia powstanie kontynuacja :D :D :D
Część z Was wie co oznacza termin BLW, część dopiero zderzy się z przykrą rzeczywistością pełną jego zagorzałych zwolenników jak i przeciwników. Dla uściślenia - za Wikipedią:
"Baby-led weaning albo BLW to metoda wprowadzania stałego pokarmu do diety niemowlęcia dotychczas karmionego wyłącznie mlekiem. Metoda ta polega na pozwalaniu dziecku na samodzielne sięganie po jedzenie oraz pozostawia mu decyzję o tym ile i co zje. Dziecku podaje się kilka rodzajów pokarmów i zachęca do wyboru spośród nich. W ten sposób pozwala mu się na kontrolowanie, do pewnego stopnia, własnej diety. Zgodnie z teorią, dziecko wybierze pokarmy zawierające składniki odżywcze, których mu w danym momencie brakuje, kierując się smakiem."
Innymi słowy - po polskiemu - Bobas Lubi Wybór a my mu na ten wybór pozwalamy.
Teoretycznie wszystko jest piękne, logiczne i mądre. Teoretycznie.
A w praktyce to różnie bywa... szczególnie w opinii innych.
Zarówno z eL. jak i teraz z Em. nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu odkleją się od cycka i zaczną jeść łyżką. Karmienie piersią dla mnie było koszmarne! Nie zawsze, ale wystarczająco często, żeby mieć dość. Dziewczyny urodziły się spore i od pierwszych chwil bardzo głodne i ssące. Przykładowo - jak tylko wypchnęłam na świat eL. i mi ją położyli na brzuchu ta od razu zaczęła szukać cyca... Niektóre maluszki uczą się przez kilka dni ciężkiej filozofii zasysania mleka - moje bobasy opanowały to w sekundę... i namiętnie korzystały ze swoich przywilejów. Ratowałam się smoczkiem, butlą i specyfikami na wartościowsze mleko (o mleku sztucznym nie wspomnę) - a one i tak ciągle chciały jeść. Podobno niektóre dzieci tak mają. No moje na pewno.

Kto nie doczytał klikając w link, tego uświadamiam, że bobas musi siedzieć i umieć samodzielnie wkładać sobie jedzenie do buzi, żeby metoda miała rację bytu. Moja baby były (i są) silne, siedziały bardzo szybko. Manualnie też nie miały problemów, o mega ilości zębów nie wspomnę. Więc zaczęliśmy szybko.
I sprostowanie! Nie otworzyłam sobie książki, nie przeczytałam i nie postanowiłam: hm hm hm, będziemy jeść wg BLW, dziś dzień pierwszy. Zupełnie nie!! Nasze BLW jest w WIELKIM cudzysłowie. Bo nasze dzieci NIE MAJĄ wyboru. Nasze dzieci jedzą WSZYSTKO!!!
Ostatnio, gdy byliśmy z Em. w szpitalu, na przyjęciu na oddział zostaliśmy spytani jakie pokarmy mają nam zamówić. W sensie ile mleka. Już o tym pisałam (klik), ale w skrócie przypomnę - zdziwili się strasznie, że nasz maleńki bobasek je jak my (tylko mniej) a mlekiem (butelkowym) powoli zaczyna gardzić. W końcu zamówiono dla nas dietę przetartą i o ile śniadania i kolacje jeszcze były w pytkę, to obiad okazał się... no fatalny... Zmielony kotlet (bez panierki i przypraw), rozpaćkane warzywa, rozmemlane ziemniaki. I codziennie to samo. Zupa była ok, bo normalnie "w całości" - pływały w niej warzywka, makaron czy kasza. I to Em. zjadała ze smakiem.
Ale do czego dążę. Część pielęgniarek była pod wrażeniem umiejętności pokarmowych naszej dzidzi, część wypowiadała się tak krytycznie, że miałam ochotę im strzelić w zęby. I strasznie zaczęłam współczuć tym mniej asertywnym mamom, tym z mniejszym doświadczeniem, tym odrobinę mniej obrotnym, tym bardziej zagubionym w dzisiejszym świecie, co to oferuje nam okropne skrajności. Taka mama nie wie, czy ma wierzyć swojemu instynktowi czy temu co przeczytała. Albo temu, co powiedziała jej położna/pediatra/pani ze szkoły rodzenia/zwolenniczka BLW/przeciwniczka BLW. Naprawdę współczuję!!!
Ja Wam mogę tylko napisać, że jedzenie to okropny problem, gdy dziecko nie chce jeść. Ja nie mam tego problemu. A, nie wszyscy wiecie jak wyglądają moje dzieci - nie są grube, otyłe, nieproporcjonalne!!! Mam eleganckie, silne dziewczyny. Które jedzą WSZYSTKO. Owoce, warzywa, mięso, nabiał, pieczywo, słodycze. Przyprawione!! I z tłuszczem!!! Smażone, duszone, gotowane. I jedzą same (Em. oprócz zup i kaszek), widelcem (tak tak, Em. też!! Tylko nie paćki...szczególnie szpitalne...).
Nie biegam za dziećmi z łyżeczką. Nie obsmarowuję wszystkiego ketchupem. Nie chowam warzyw w ziemniakach. Nie dodaję suplementów na apetyt. Nie szantażuję czekoladą i lodami. I nie uważam, że robię źle.
Znam mnóstwo osób które stosuję bardziej prawdziwą wersję BLW. Taką książkową... I mają problemy... I też nie uważają, że robią źle - i nie będę ingerować w ich przekonania, tak jak one w moje. One - te osoby - dają dzieciom wybór, ale ograniczony. To znaczy jest to takie ECO BLW. Powiedzmy mega zdrowe. A w praktyce średnio zdrowe, no bo jak dziecko nie chce tego jeść (bo bez smaku, bo bez przypraw, bo mama z tatą jedzą coś innego, bo ciągle to samo, bo mało kolorowe paćki) to jest głodne, marudne i w końcu nie przyswoi wszystkiego co mu potrzeba do prawidłowego rozwoju. Spytacie mnie: a to, że dajesz dziecku ciastka i cukierki to jest potrzebne?? To Wam powiem, że u mnie w domu słodycze stoją w miseczkach na stole i się kurzą - dziewczyny mają ich dość w ramach deseru czy rodzinnych imprez i bardziej rzucają się na melona, brzoskwinie i kiszone ogórki... A znam przypadki, gdzie dzieci albo mają zakaz słodyczy w domu w ogóle, albo jedzą je przy szczególnych okazjach i potem - u mnie w domu - nawet kurz im nie straszny...!
Teraz się zacznie: a co z zębami?? A z problemami żołądkowymi?? A ze skórą?? A z przyzwyczajeniami na później?? Zęby myjemy często i chętnie. Odkąd jemy normalnie wszyscy problemów wzdęciowych raczej brak (proszę nie mylić z rewolucjami po np. antybiotykoterapii!!). eL. jest uczulona na truskawki i ich nie jemy. A co będzie potem?? A przepraszam - a czy ja źle wyglądam?? Albo mój mąż?? Czy cierpimy na jakieś żywieniowe problemy?? No właśnie... (No dobra - nadal mam pociążową nadwagę, ALE cholera jasna - mam też męża cukiernika i dokarmiają nas teściowie... ;))
Uważam, że najlepsza metoda to RÓWNOWAGA. I zdrowy rozsądek. Naprawdę - nie chcę ingerować w Wasze sposoby żywienia Waszych pociech. Ale bardzo krytykuję wszystkich, którzy ślepo wierzą i naśladują metody innych. Bez zastanowienia, przeanalizowania, spojrzenia na sprawę z innej perspektywy. I co najważniejsze - wcale nie patrzą na potrzeby swojego dziecka. Zarówno zdrowotno-żywieniowe, jak i społeczno-żywieniowe. Tylko na to, co jest popularny, cool, na topie...
I nie pozwalam się moim dzieciom bawić jedzeniem. Co innego trudna szkoła trafiania do buzi, co innego pryskanie sosem pomidorowym po ścianach. Nie ma wyjątków. Nie ma dnia dziecka. I żaden znawca BLW mnie nie przekona. U nas jedzenie się szanuje od pierwszej kropli mleka! O! :) :)
c.d.n...... :)
środa, 7 października 2015
Odrobina radości - dla równowagi!
Nie byłabym sobą, gdybym nie fochowała, marudziła i narzekała - to takie drugoplanowe hobby, tak myślę. Jednak cieszyć się też umiem!! Nie wierzycie? Bardzo proszę, oto przykłady na to, co obecnie mnie cieszy:
- Cieszy mnie, że założyłam sobie bloga. A nawet kilka ;)
- Cieszy mnie, co za tym idzie, każdy komentarz, like czy plusik.
- Cieszy mnie, że zazwyczaj moje dzieci nie robią scen przed pójściem spać.
- Cieszy mnie każde pół kilo które zrzucę!!
- Cieszy mnie każdy mięsień, który wytworzę (no ej, na pewno już się jakiś pojawił!!)
- Cieszy mnie, że moja alergia skórna jest w - uwaga!! - utajnieniu! (poważnie, tak mi profesjonalnie rzekła dermatolog!) (może wie, że czytam teraz książkę o szpiegach..?)
- Cieszy mnie, że moja patologiczna sąsiadka zza ściany dostała przymus wyprowadzki, co też nastąpiło!! (to temat na mega siarczysty wpis)
- Cieszy mnie kupowanie i budowanie z klocków "lego" :D :D :D
- I cieszy mnie, że eL. też ma z tego frajdę.
- Cieszy mnie, że mamy takie miłe panie w ZUSie, przez co ta bieganina za becikowym (i nie tylko) staje się o wiele mniej uciążliwa (naprawdę, wiem co piszę, trochę czasu w ZUSie ostatnie spędziłam...).
- Cieszy mnie, że już się zaczął kolejny sezon "Kości". I "Skandalu". I "TWP". I "Grimm" lada dzień...
- Cieszy mnie czytanie !!! (to akurat temat na kolejnego bloga.... całego... hm...)
No i cieszy mnie pełen zestaw drobiazgów, chwil i ciągłości związanych z moimi domownikami - tudzież rodziną (kurzowe kotki do niej nie należą, mimo że się zadomowiły na całego...), ale... to chyba oczywiste??!? :D
poniedziałek, 5 października 2015
Foch goni focha. Dla statystyk!
Wczoraj w jakimś programie informacyjnym opowiadali o kolejnej rodzinnej tragedii (morderstwo, samobójstwo...). Potem mówili o innych tragediach, że często nikt nic nie wie a tu nagle trach - stało się i to na maksa. Jakiś ważny ktoś argumentował to tym, że teraz ludzie żyją w sieci, a w sieci wszyscy udają szczęśliwych, nikt nie narzeka i się nie skarży, każdy tylko się chwali swoimi sukcesami i pięknym życiem.
No to ja teraz, aby obalić te statystyki, siarczyście sobie pofochuję.
A więc:
- Wkurza mnie upierdliwe ząbkowanie mega dziecka nr 2 i wszystko co z tym powiązane -> darcie się, płacze, marudzenie, wysypki, podejrzane kupy, nieprzespane noce, ból w rękach od nadprogramowego noszenia itp. itd. ...
- Wkurza mnie, że moje dziecko nr 1 ubzdurało sobie, że lubię te jęki i stęki i teraz i ona cofa się w rozwoju werbalnym...
- Wkurza mnie moja bezlitośnie utrzymująca się (+) waga i to, że nie mam motywacji wziąć się jeszcze bardziej za się (np. skakać pajacyki zamiast pisać fochy)...
- Generalnie wkurza mnie, że często mi się "nie chce"... oj za często...
- Wkurza mnie moja alergia i perspektywa, że najprawdopodobniej już nigdy jej się nie pozbędę i będę skazana na leki/zastrzyki/kuracje do samiutkiej śmierci...
- Wkurzają mnie co niektórzy sąsiedzi, swoją tępota i egoizmem. I trochę mnie też wkurza, że ja tak nie umiem w stosunku do nich...
- Wkurza mnie, że blog/komputer nie współpracuje technicznie, a ja nie wiem ani które to, ani jak temu zaradzić...
- Wkurza mnie, że brud sam się nie sprząta...!!!...
- Wkurza mnie, jak ktoś dzwoni w trakcie moich fochów, nastawiam się pozytywnie i tracę wątek...
- Wkurza mnie, że znów muszę iść do ZUSu... wgrrrrrrrrrr...............
- Wkurza mnie, że wszyscy czytają, gadają, a nikt nic nie pisze...!!??!!
- Nie, no obejrzałam właśnie nasz dywan - sprawa z tym samoczyszczeniem poważnie mnie wkurza...
- Wkurza mnie co alkohol robi z ludźmi... i ich bliskimi...
- Wkurza mnie, że nie mam tyle kasy, żeby sobie pojechać do Japonii... i w ogóle...
- Wkurza mnie, że Dexter się skończył i to jeszcze tak fatalnie (tak, wiem - jakiś rok temu... Widzicie? Nadal nie mogę przeboleć!!!)
- Wkurza mnie, że moja mama zawsze "wie lepiej", a jak zdecydowanie nie wie to się ze mną kłóci na zabój... (dla zasady chyba)...
- Wkurza mnie NA MAKSA I NIEODWOŁALNIE "Marvel: Avengers Alliance"...!!!...
No! Od razu człowiekowi lepiej na duszy :D :D :D Polecam, przemiła terapia oczyszczająca. No i statystycznie mniejsze prawdopodobieństwo zbrodni rodzinnej...
środa, 30 września 2015
Jak schudnąć i nie oszaleć?
Mogłabym napisać "nie wiem" i zakończyć wpis.
No bo cholera jasna...
Po pierwszym dziecięciu zrzucanie kilogramów przyszło mi zaskakująco łatwo - trochę zeszło z mlekiem, trochę z pseudo dietą, trochę wyskakałam w pracy. Rodziłam w marcu, a na Boże Narodzenie wyglądałam jak marzenie (proszę się nie śmiać - mam dowody zdjęciowe, że się taki cud bożonarodzeniowy wydarzył!!) w obcisłej mini sukience o rozmiarze S. Z dekoltem!
Natomiast po drugim dziecięciu to całe chudnięcie to jakaś MASAKRA!!!! Fakt - trochę więcej przytyłam i więcej w ciąży leżałam (przymusowo), i zdecydowanie krócej karmiłam. Ale teraz, przy dwójce maruderów nie leżę plackiem (choć lubię) i powinnam gubić nadprogramowy tłuszcz ekspresowo. Chodzę na Buggy Gym, jem zdecydowanie mniej i naprawdę rzadko słodkości i fast foody (Chiński kubek na pewno się nie liczy!!). Nawet sobie łykam pewne pomocne (?) suplementy.
I co? I dupa blada. A raczej gruba. Święta coraz bliżej a tu zero poprawy!! Ograniczenia nie pomagają, sport nie pomaga, ba - jelitówka nie pomogła...!
A byłabym taka śliczna gdybym tylko schudła. Na pewno...!
Prawda??!??
Subskrybuj:
Posty (Atom)