Pokazywanie postów oznaczonych etykietą oświadczenie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą oświadczenie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 marca 2017

O pewnej chorej mamie i bardzo ważnej akcji blogerek!

"Mama w domu - nie leży i nie pachnie, tylko pracuje!" to tytuł akcji, której pomysłodawcą jest Aneta z bloga Mama dwójki. Powstała ona po tym, jak przeczytała wpis na blogu u Beaty z bloga Arbuziaki  (⇐ tutaj przeczytasz też post, od którego wszystko się zaczęło).  

Ten wpis stał się dla Niej inspiracją. Pomyślała, że fajnie będzie przeczytać o tym jak inne matki zmagają się z codziennością. Poczuć, że inne mają podobnie, a tym samym uświadomić całej reszcie społeczeństwa, że my - MAMY -, które siedzimy w domu, także wykonujemy pewny rodzaj pracy. Pracy za którą nam nikt nie płaci. Tylko postrzega przez pryzmat powiedzenia "Leżę i pachnę".




wtorek, 31 stycznia 2017

Blogowanie to ja mam w nosie

Przyznam się Wam. Kiedy zaczęłam prowadzić bloga chciałam być sławna, heh. Nie, nie tak telewizyjnie, bez fotoreporterów, wywiadów i - co najgorsze - plotek. Chciałam być sławna w sieci. I trochę się zawiodłam, bo to wcale nie było łatwe. Pisałam tak sobie i pisałam, statystyki rosły mega wolno a ja... No wrócił mi rozum, po prostu. 

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Mój pomysł na sukces!

Tak sobie myślę, że każdy chce odnieść sukces. W różnych dziedzinach i o różnej wielkości - ale jednak sukces. Dla jednych sukcesem będzie zajście w ciążę, dla drugiego zdobycie jakiegoś tam szczytu, dla kolejnego awans w pracy a jeszcze inny nazwie sukcesem wstanie na własnych nogach po ciężkim wypadku.

wtorek, 20 grudnia 2016

Gwiazdor Polarny

Pamiętacie jak pisałam Wam jakimi to "mikołajowymi" bajeczkami raczę moje dzieci w okresie przedświątecznym? Okazuje się, że nie tylko ja mam wybujałą wyobraźnię...

Historia miała miejsce tydzień temu, gdy późnym popołudniem, samochodem, wracaliśmy szosą przez las do miasta. Było już ciemno a na niebie wyraźnie lśniła Gwiazda Polarna.

wtorek, 8 listopada 2016

Może i spróbuję?

A czego? A tego, moi mili:

Od czasu do czasu organizuję dla Was małe konkursy na nagrodę przeznaczając swoje własne zasoby materialne. I tak sobie myślę, że już czas spróbować profesjonalnego recenzjonowania/konkursowania. Co Wy na to?

Na pierwszy ogień poszła rejestracja na Blogosferze Canpol babies, bo i rejestracja jest prosta, i zasady jasne. Może mnie polubią i już niebawem będę mogła coś dla Was zawodowo i elegancko zrecenzjować? Ba! Może nawet współpracując zrobię dla Was konkurs :D

Jak to mówią - do odważnych świat należy!

I jak mówi mój tato - za próbowanie nikt mi w mordę nie da ;)

I jak powiedziała jedna z moich blogowych mentorek (Zwykłej Matki Wzloty i Upadki) - szczególnie przez internet nikt nie da ;) :D

To co? Ja jestem BARDZO CHĘTNA!

A Wy?

:D


środa, 28 września 2016

Perypetie z sąsiadami cz.2


Pod koniec maja zostawiłam Was z informacją, że sprawa jest w toku. Nie dość, że "działo się" to jeszcze buczało i huczało. Ale od początku.

Po incydencie z pijackimi groźbami i próbą rękoczynów naszego ukochanego sąsiada, razem z moim tatą (ówczesnym dzierżawcą działki) napisaliśmy pismo do Zarządu ROD, w którym dokładnie nakreśliliśmy sytuację. Pod pismem podpisali się wszyscy okoliczni sąsiedzi, którzy również serdecznie mieli dość Be. Pismo zostało wysłane listem poleconym, więc uzbroiliśmy się w cierpliwość i czekaliśmy na odpowiedź.

sobota, 11 czerwca 2016

Informacja na wypadek W

Dziś w pracy szefowa przytoczyła mi pewną rozmowę. Rozmowę, która natychmiastowo dała mi do myślenia! 

Otóż, jak wiecie, pracuję na dużej sali zabaw dla dzieci. Zdarza się dość często, że rodzice przyprowadzają swoje pociechy na urodzinki, półkolonie, inne eventy i sami wychodzą zająć się swoimi sprawami. Ja, jako i rodzic i animator w pierwszym odruchu myślę o bezpieczeństwie dziecka. Też tak zapewne myśli moja szefowa, bo w takiej sytuacji prosi o numer kontaktowy do rodzica/opiekuna danego dziecka. No wiecie - na wypadek tfu tfu.

Ale! Nie wiem ilu z Was pomyślało o drugiej stronie medalu - bo ja nie! Jedna z mam uprzejmie poprosiła moją szefową o jakieś zaświadczenie "do torebki" z informacją, gdzie obecnie znajduje się jej dziecko. Na wypadek... "awarii" u rodzica! Drogie mamy i kochani tatusiowie - tak, niestety, my też nie jesteśmy niezniszczalni. A czasem, nawet często!, jesteśmy w danej chwili jedynymi opiekunami dziecka. A bo akurat drugi rodzic jest na delegacji. Albo w ogóle nie ma naszej drugiej połówki... Albo rodzice są na urlopie, a na urodzinki podrzuca dziecko babcia lub ciocia? I nagle trach - uderza w nas auto, walimy głową w oblodzony chodnik, tracimy przytomność podczas wakacyjnego ukropu. No cholera jasna - różnie to przecież bywa. My do szpitala, reszta rodziny nie poinformowana, a nasze dziecko... utknęło z obcymi. I dana placówka utknęła z (zapewne) przerażonym dzieckiem.

Moja szefowa wypisała zatroskanej mamie szybką informację na kartce papieru i wszyscy spokojnie robili co robić musieli. 

Nie wiem jak Wy, ale ja postanowiłam od dziś mieć w pogotowiu wzór takiej informacji. Obym się okazała nadgorliwym rodzicem! Ale sami wiecie... przed nami wakacje... dzieci rosną, ja się starzeję... naprawdę - bardzo różnie to w życiu bywa...

 

piątek, 6 maja 2016

Duże piersi nie są aż tak bardzo "cool"!

Dziś konkretnie - o cyckach. A bo ostatnio znów się nasłuchałam, że mam co pokazać i jak fajnie, że po ciąży mi zostały. Kompletna bzdura, mówię Wam! Z chęcią oddałabym te moje krągłości (zresztą nie tylko piersiowe) w cudze ręce (nie, nie do miętolenia - od tego mam męża ;) !!!).

środa, 2 marca 2016

Mój pierwszy raz w PUPie :D

Kto mnie śledzi skrupulatnie, ten wie, że w trakcie mojego pobytu w Chinach skończył mi się urlop rodzicielski. I... zostałam oficjalnie bezrobotna. To znaczy bezrobotna już zostałam w zeszłym roku (moje miejsce pracy umarło śmiercią naturalną), ale teraz zostałam i bezrobotna i bez świadczeń...

I oto nadszedł mój kolejny Pierwszy Raz (nigdy wcześniej nie byłam bezrobotna i bez perspektyw) - udałam się w kolejną podróż życia. Do Powiatowego Urzędu Pracy...

Tak naprawdę, to najpierw podróż ową odbyłam czysto wirtualnie - żeby sprawdzić, co ze sobą wziąć, a czego nie mam. Brakowało mi tylko jednego świstka - zaświadczenia z ZUSu o moim macierzyńskich świadczeniach. Świstek odebrałam na miejscu w bardzo miłej atmosferze. Nawet ckliwie się z panią urzędniczką pożegnałyśmy - bo współpracę miałyśmy... interesującą.

Mając świstek w dłoni, powyciągałam z różnych zakamarków moje papiery - dyplomy, zaświadczenia, certyfikaty, świadectwa, umowy i inne takie. Wszystko, co ładnie podali na stronie www. I przy okazji zarejestrowałam się on-line. Trochę mi zeszło, bo pytali o wiele rzeczy. I może, gdy ktoś nie ma takiego stażu pracy jak ja, albo gdy nie miał swojego czasu pewnej manii robienia sobie kursów, to może wtedy temu komuś wpisywanie w rubryczki poszłoby o wiele szybciej. Mi nie poszło. I wcale nie dlatego, że raz - zupełnie przez przypadek - wszystko usunęłam i musiałam zacząć od początku ;) ;) 

Mniejsza o to - efekt był taki, że się zarejestrowałam a w zamian otrzymałam informację o dacie i godzinie spotkania w PUPie (:D :D :D) w celu przedstawienia oryginałów mego dokumentowego dobytku, no i podpisu (nie dorobiłam się ani skanera, ani parafki elektronicznej...) (jeszcze). Na spotkanie czekałam całe półtorej doby (tyle co nic).

Byłam dziś, na 8:00. I szok! Od samego wejścia MEGA kolejka (z 30 osób??) rejestrujących się (o zapachach przeróżnych). Ja tą kolejkę ominęłam i bezpośrednio poszłam do wskazanego pokoju, gdzie już czekała na mnie miła (ma się to szczęście) pani urzędniczka z wydrukiem tego, co wcześniej wklepałam on-line. Zaczęła kserować moje tomy (w międzyczasie musiałam podjechać do domu po kilka o których nie pomyślałam, że też są ważne...) - razem z uzupełnianiem danych zeszło nam... 1,5 godziny!! Ale luz - naprawdę było sympatycznie i profesjonalnie (obgadywałyśmy z jeszcze jedną panią urzędniczką Takiego Jednego - ja tam zawsze znajdę język z innymi jajnikami :D :D). 

Tak czy owak pytam się w końcu:
- A ta kolejka na dole to po co jest? Tam dają coś innego?
- Nie, to samo.
- To po co oni tam stoją? Nie mogą wszystkiego załatwić jak ja i przyjść sobie do pani?
- A mogą, ale nie chcą.
- Jak to??? Przecież bez sensu jest tam stać tyle godzin!
- Bez sensu, ale oni uważają, że to my mamy wszystko im wprowadzać w komputer, że od tego jesteśmy. A niektórzy nie lubią mieć narzucanej godziny spotkania, bo im za wcześnie jest wstać na 8 rano...


No i właśnie. Ja tego nie rozumiem. Przecież... to są osoby na bezrobociu, no tak? I oczywiście - co innego osoby w pewnym wieku - nie wyobrażam sobie mojej teściowej (kilka lat temu nawet), jak siedzi przed kompem i wklepuje te rubryczki (choć pewnie my - synowie i synowe - byśmy to za nią zrobili). I jak ktoś jest naprawdę biedny, bez kompa i internetu. To są inne sytuacje!! Ale w tej kolejce było mnóstwo osób młodych (20-40 lat), bardzo (bardzo!!) przyzwoicie wyglądających - o bawieniu się telefonami nie wspomnę... Nie jażę tego. A potem taki ktoś podchodzi do "boksu" i znów czeka - kserowanie i wpisywanie trwa i trwa. No a na końcu chce pracę za min 5 tysiaków. Na rękę. (przez 1,5 godziny można sobie trochę poplotkować z urzędniczkami, ekhm...)

Przepraszam, jeśli teraz kogoś obraziłam. Bo może za świeża jestem w temacie PUPy ( :D :D :D) i nie ogarniam jeszcze innych aspektów tej sytuacji. Bo może siedzenie na fejsie, onecie czy redtubie to jest spoko, ale rejestracja na stronie urzędowej to tylko dla cieniasów? No nie ogarniam...

Oczywiście to nie koniec tej historii - no bo jakby inaczej. 

1. Okazało się, że nie zostałam wyrejestrowana w ZUSie z "macierzyńskiego". Jest to o tyle zabawne, że już mi wydano zaświadczenie do PUPy ( :D :D :D), a bez wyrejestrowania nie powinni... He... (zgadnijcie gdzie na wycieczkę idę jutro...?)

2. Okazało się również, że dwa świadectwa pracy mam błędnie wystawione. Masakra straszna, bo z jednym z zakładów pracy jestem na wojennej ścieżce... Brrrr..... Teraz nic mi z tego powodu nie będzie, ale na pewno stanowi problem w przyszłym obliczaniu emerytury... brrrrrr brrrrr brrrrrr....

3. Tak naprawdę to jednak mam perspektywy, bo w między czasie zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną... No i idę w poniedziałek. Jak warunki będą spoko (a mam nadzieję, że się dogadam), to nie będę się zbyt długo zastanawiała, bo i miejsce fajne i praca w zawodzie. Jak się dowiem - dam Wam znać :D :D

4. Znów, na dwa tygodnie, jestem na czerwonej liście w NFZecie... W przeciągu miesiąca trzeci raz zmieniam ubezpieczyciela. Oj, na pewno się ucieszą w rejestracji u alergologa, he...


Nie macie dość urzędowych przygód? To zapraszam:

Gówniana sprawa

Ja wiem - masa ludzi już o tym pisała. 
I narzekała. 
I nawet kontratakowała!! 
Ale zwyczajnie muszę dać upust emocjom...


Jestem z tych, co - w ilościach rozsądnych - lubią śnieg. 

Jestem z tych, co kochają zwierzęta, a psy to już w ogóle.

I jestem z tych, co mają ochotę przywalić tym właścicielom czworonogów, którzy 
a) po nich nie sprzątają, 
b) uważają, że nie muszą!


Proszę Ignorantów - otóż musicie!!:

Zgodnie z art. 145 Kodeksu wykroczeń (Dz.U. z 2010 r. nr 46, poz. 275 ze zm.) „ten kto zanieczyszcza lub zaśmieca miejsca dostępne dla publiczności, a w szczególności drogę, ulicę, plac, ogród, trawnik lub zieleniec, podlega karze grzywny do 500 zł albo karze nagany”. 


I na nic Wasze tłumaczenia, że kiedyś było inaczej i to jakiś głupi (??) przepis.
Kiedyś można też było bić dzieci, jeździć autem bez pasów, a jedzenie kupowało się na kartki. Poważnie? to jest Wasz argument? Kiedyś - w przyszłości - będzie w ogóle inaczej. To się nazywa EWOLUCJA!

A to co Wy - kupoodporni - wyprawiacie, to zwykłe chamstwo i brak szacunku dla innego człowieka. I nie tylko dla takiego jak ja, która musi gównianym slalomem wracać z przedszkola do domu - mimo że chodnikiem!!! - cały czas kontrolując, gdzie moje biegające dzieci stawiają maleńkie stopy. Myślę też o osobach - a nasza Pani to naprawdę jest super - sprzątających owe chodniki, trawniki i rabatki. 

No ciśnienie mi podskoczyło.
A niech Wam ktoś nasra na wycieraczkę!

Wstawiam "reklamę" Urzędu Miasta Kutna - normalnie w samo sedno!!!


czwartek, 25 lutego 2016

PRÓBNY KOMENTARZ

Uwaga uwaga, rzecz ważna, że ho ho.

Jak już pisałam, pozmieniałam kilka blogowych ustawień. 
Teraz bym bardzo chciała sprawdzić, 
czy może coś pomogły w sprawie dodawania komentarzy.

Dlatego też bardzo ładnie proszę o dodanie 
jakiegokolwiek komentarza 
- nawet totalnej głupoty - 
na próbę właśnie.

I jak możecie, napiszcie też
z czego korzystacie
(ogólnie - komputer, telefon itp).

A jeśli nadal macie problemy - dajce mi znać!!!

BARDZO BARDZO PROSZĘ!!!

:D :D :D

piątek, 5 lutego 2016

Mądre dzieci vs rzeczywistość

Zacznę od tego, że kilka dni przed hospitalizacją Em. byliśmy rodzinnie w gościnie u przyjaciół. Gadamy sobie, śmiejemy się, dzieci (w sumie czwórka) wariują i objadają nas ze smakołyków. Zwyczajne spotkanie na luzie. Moja Przyjaciółka (dostaje ksywę Przyjaciółka :P) w między czasie spytała się mnie, czy nie chcę puzzli dla eL. Bo bardzo proszę - taka oto historia:

Przyjaciółka ma córkę w pierwszej klasie podstawówki. I córka ta - tak jak większość uczniaków w Polsce - miała w grudniu wigilię klasową. Przyszedł Gwiazdor i zostawił dla dzieci prezenty fundnięte przez Radę Rodziców. I głównym prezentem były puzzle, o takie:



Tak tak, dobrze widzicie - 24 elementy w rozmiarze DUŻYM... Obie zdziwiłyśmy się NA MAKSA, bo nasze dzieci połykały takie puzzle jak miały 2,5-3,5 latka i teraz to nawet moja eL. je ułożyła kilka razy i już się znudziła (w domu układa 50-70 elementów w znacznie mniejszym rozmiarze). Ale pomyślałyśmy sobie z Przyjaciółką, że może (?!?!?) nie wszystkie dzieci są takie mądre? Albo może mama, która dokonywała zakupu ma dziecko... hm... mniej rozwinięte w tym zakresie...?

Wczoraj byłam na zebraniu rodziców w przedszkolu eL. Panie nauczycielki przedstawiły nam swojego rodzaju raport obserwacji dzieci po pierwszym półroczu - najpierw mówiły ogólnie o całej grupie (bez nazwisk), potem każdy rodzic miał wgląd w raport swojego dziecka.

Słuchajcie - przeżyłam OGROMNY SZOK!!! Usłyszałam, że tylko jedna dziewczynka w grupie układa samodzielnie puzzle...!!! No ciekawe która...? He.... Ale dobra - może inne dzieci nie mają za matkę maniaczki układanek... Ani ciotki... Ani dziadka...

Ale żeby nie umieć w tym wieku (3-4 lata...!) jeść łyżką? Albo samodzielnie gryźć pokarmów?
I nie umieć umyć rąk?? Nie mówię o chęciach - eL. też ma czasem lenia jak cholera, ale stara się jak może i naprawdę rzadko jej przypominam o umyciu po wc czy jedzeniu...
O samym korzystaniu z wc nie wspomnę... (nie czepiam się podcierania dupska po "dwójeczce" - z tym czasem i dorosły ma problem ;)).

Padłam raz jeszcze --> Panie były pod wrażeniem, że już prawie cała grupa umie liczyć do... dziesięciu...! CZAICIE??? Dla nich to był sukces! Chryste Panie - prawie w każdej bajce na Mini-mini jest o liczeniu. Ja eL. nauczyłam liczyć jak tylko zaczęła mówić - razem z nią odmierzając miarki mleka w proszku. Przez długi czas co prawda zjadała liczbę siedem, ale starała się liczyć wszystko (w wakacje wszyscy sąsiedzi mieli niezły ubaw na działce). Teraz liczy prawie bez pomyłek do dwudziestu i dla mnie to jest normalne. W sensie nie wyobrażam sobie, że tego nie umie. Przecież cały nasz świat opiera się na liczbach!!!

Powiem Wam tak - załamałam się... Ja wiem, że eL. też ma sporo za uszami (ma totalne odmóżdżenie jak ogląda TV, a czasem przy ubieraniu kurtki siedzi w niej leń cuchnący) - nie jest idealna! Ale porównując z innymi równolatkami zastanawiam się o co w tym wszystkim chodzi???

Dziś akurat rozmawiałam (no dobra - plotkowałam) z koleżanką, która pomaga w jej grupie jak i bratową Ka., która pracuje w grupie obok. Obie stwierdziły, że to od razu widać po rodzicach, z którymi dziećmi się coś robi w domu, a które są wyręczane we wszystkim. 

Ludzie - hop hop, pobudka! Wychowujecie społeczno-życiowych inwalidów!!! Nie rozumiem tego. Przecież ja się nawet nie staram z tym naszym wychowaniem dzieci. Nie czytam mądrych książek. Czasem poradzę się koleżanek, jak mam większy problem. Zwyczajnie spędzam czas z dziećmi, pokazując im jak ŻYĆ. Nie wierzę, że oprócz ciężkich chorób, dzieci rodzą się głupie. Może nie jakieś wybitne, może nie mają zadatków by dostać Nobla - ale na pewno chłonne wszelkiej wiedzy. 

Nie wiem, może to źle, że moje dzieci są takie "do przodu"...?


Dziś w Rossmanie dostaliśmy do zakupów łódź podwodną gratis. Dziewczyny bawiły się nią w wannie - eL. włożyła swoje paluszki do okienek i udawała pasażerów. 
- A czemu w tym jednym okienku są dwa paluszki?
- Bo to jest matka z dzieckiem!


KOCHAM MOJE MĄDRE DZIECI!!!!!!!

środa, 27 stycznia 2016

Płacić czy nie płacić...

... oto jest pytanie! A za co? Za szpital, oczywiście. Dziecięcy. Wojewódzki. Na NFZet...

Ja nie zapłaciłam...



Ale od początku...

Już pół roku temu, gdy byliśmy z Em. w szpitalu mało szału nie dostałam, gdy się okazało, że za nocowanie z nią (miała 3 miesiące!!) musimy wybulić 17zł za dobę...!! Ale ok, pomyślałam sobie... Pani policzyła nam za dwie doby tylko, na sali mieliśmy dość ładną łazienkę... No ok - 34zł to nie taki majątek. Jasne...

Tym razem krew mnie zalała. Stawka wzrosła do 18zł za dobę, my byliśmy od wtorku do wtorku... Łatwo sobie przeliczyć... Kwota taka, że spokojnie mogę sobie wykupić wszystkie lekarstwa z recepty i pewnie jeszcze zostanie na witaminę D3...

I tak - nie zapłaciłam. Proszę bardzo - moje argumenty:

1. Powiecie mi - podpisałaś regulamin. A o i owszem, podpisałam Wewnętrzny Regulamin Oddziału. A przynajmniej w taki miałam wgląd - leżał na parapecie. I co? I nic o płaceniu w nim nie było... Zupełne, wielkie NIC. 

2. Powiecie mi - to za warunki na sali i możliwość spania z dzieckiem. Hm... Na oddziale niemowlęcym było z 12 bobasów... i jedna łazienka wątpliwej jakości... Spanie albo na mega niewygodnym fotelu, albo na podłodze. Zero posiłków i napojów - chyba że za opłatą (dodatkową, rzecz jasna...). Ok, dostaliśmy koc i poszewkę. Sztuk jedną, na cały pobyt. To ile kosztuje pranie...?

3. Powiecie mi - to za prąd. No ludzie - to już przegięcie!! W domu płacimy rachunki rzędu (dla łatwiejszego rachunku) 210zł miesięcznie. Czyli wychodzi jakieś 7zł na dzień. Gdzie mamy pełno światła, włączony komputer/telewizor/radia, chodzi pralka/zmywarka/piekarnik, używamy odkurzacza/suszarki/miksera. To ja płacę 18zł dziennie (!!!) za możliwość naładowania komórki i zagotowania wody w czajniku?!?! A nie, przepraszam, jeszcze za wypranie koca i poszewki...

4. Powiecie mi - to za możliwość przebywania z dzieckiem całą dobę. He, to sobie wyobraźcie, że ja to dziecko tam zostawiam. Ba! Że wszyscy zostawiają swoje dzieci!! Jak kiedyś (bo tak było), ale w dzisiejszych realiach.
Więc 3 pielęgniarki musiałyby ogarnąć przynajmniej 12 bobasów - chorych, przestraszonych, marudnych i płaczących. I piszę przynajmniej, bo bobasów do roczku na całym oddziale było znacznie więcej (poutykanych w części dla starszych dzieci). I nie mam na myśli zmieniania pieluch, karmienia, mycia i usypiania. Będąc tam musiałam od 3 do 5 razy dziennie chodzić na inhalacje. Chodzić na prześwietlenia i odsysania baboli z noska, badania krwi i wymazy z różnych części ciała. Sprzątać po dziecku (bo się na przykład przesiusiało albo zrzygało). Pilnować kroplówek i wenflona. I uspokajać z milion razy...! Ha, nie mówiąc o pilnowaniu, żeby Em. nie wybiła sobie zębów o metalowe łóżeczko, czego była bliska kilka razy. Gdybym przyszła na odwiedziny i moje dziecko by miało choć jeden podejrzany siniak lub zastałabym je mega brudne i płaczące - już by była awantura, na pewno bym tego tak nie zostawiła. I powiem jeszcze inaczej - na oddziale byli rodzice, co zostawiali swoje dzieci na kilka godzin. Masakra!! Pielęgniarki chodziły podminowane, inni rodzice pałętali się po korytarzach zamiast siedzieć w salach, no a same dzieci wyły wniebogłosy. Zaraz by musieli zwiększyć personel. Za 18(zł)*12-15(os) dziennie? Nie sądzę...

5. Powiedziano mi, że jak nie zapłacę, to nie dostanę wypisu... Nic podobnego! Nie dość, że dostałam elegancki wypis od samej doktor, to jeszcze od razu zapisano nas na kolejne badania. Może wtedy się upomną o kasę. Choć bardzo wątpię... 

Więc nie zapłaciłam. 
I już!

A Wy? Zapłacilibyście???

piątek, 8 stycznia 2016

Wysyp kapeluszy

Dziś jestem mega podbudowana! Naprawdę. A serce mi pika jak szalone - z radochy! :D

Jutro mamy występ ekstra na balu karnawałowym w przedszkolu eL. - udajemy zespół Rednex. Słowo udajemy jest tu kluczowe, bo generalnie dużo się wygłupiamy przy prostym układzie tanecznym, "śpiewamy" z playbacku i mamy kilka kluczowych instrumentów (pseudo-skrzypki, harmonijka...). A my znaczy naszą rodzinkę + Siostrę mą ulubioną (wcale nie dlatego, że jedyną ;)).

Wszystko było ok i nagle ciach - poginęły kapelusze. Kiedyś organizowałyśmy z Siostrą Sylwestra w stylu country (z morderczą zagadką w tle) więc akcesoriów u nas pod dostatkiem, ale kapelusz ostał się jeden... 

I słuchajcie - po krótkim, rozpaczliwym info na fb, że potrzebna BIG HELP, nagle z różnych stron świata zaczęli wyskakiwać cowboye z kapeluszami w rękach!! 

BA!! Ci wszyscy cowboye bez mrugnięcia oka dostarczyli mi owe nakrycia głowy bezpośrednio pod drzwi mieszkania - po prostu z dobroci serca!! 

Jeszcze większe BA!! Niektórym osobom musiałam podziękować i odmówić, bo jeszcze kilka godzin i bym mogła połowę przedszkolaków zmienić w cowboyów...!

A tylko część osób była z mojego miasta - reszta z okolicy. Co raduje mą duszę jeszcze bardziej.

Bo wiecie - zimno jest, sypie śnieg, kierowcy głupieją, każdy wolałby mieć szybciej wolny weekend czy po prostu siedzieć w cieplutkim domku...

Ja jakiś czas temu bardzo zwątpiłam w ludzi... w niektórych moich "przyjaciół"... oj przepłakałam kilka ciężkich nocy. Smutnych nocy...

I taka sytuacja jak dziś - ogromna dawka nadziei!! 
Ogromna dawka zwyczajnej ludzkiej sympatii!!
Ech... :D :D :D




środa, 9 grudnia 2015

Równouprawnienie w wychowaniu dzieci

Od czego by tu zacząć, żeby nie wyszło tak od razu na jaw, że znów narzekam...

Na Mikołajki eL. dostała od Mikołaja-seniora domek z piernika do złożenia i udekorowania (duża szansa, że widzieliście takowy, bo pełno ich było w sklepach). Ucieszyła się bardzo i chciała go składać od zaraz. Dałam radę jej wytłumaczyć, że to działka tatusia i poczekamy na lepszy dzień (na przykład weekendowy), kiedy tata będzie w domu i sobie zrobią to arcydzieło wspólnie.



I się zaczęło!

Oczywiście eL. luzik - to mądre dziecię i rozumie takie sprawy (ze mną klepie kotlety, z tatą robi ciacha).

Ale moja mama - nie będę ukrywać, no podniosła mi ciśnienie...!

Najpierw litowała się niemiłosiernie nad eL. (na głos i otwarcie, i przy niej...), że ona taka biedna bo mama (że ja) jej nie pozwala robić domku (wgrrr...).

- Ale dlaczego ty z nią go nie złożysz?
- Bo chcę, żeby spędziła trochę czasu z Ka.
- A nie spędza??
- Nie, teraz się ciągle mijają. Jak eL. wraca z przedszkola, Ka. już zasuwa do pracy. I zaczynają się nadgodziny powoli...
- No tak, taki okres...
- I w związku z tym chcę, żeby coś porobili sami razem (w sensie beze mnie i Em.) jak już będzie możliwość czasowa, i niech to będzie coś konstruktywnego. A nie, że ja wszystko robię.
- Taka już rola kobiety, że facet pracuje całe dnie, a ona zajmuje się dziećmi i wszystko robi. Na pewno jest zmęczony jak wraca z pracy, ty z nią zrób.

!!!!!

Temat ten przewałkowałam z trzy razy... od czasu Mikołajek! 
Dziś mamy środę...

Rozumiecie, prawda?!?! Od razu mnie nerw łapie...

Dla tych mniej kumatych, bardzo proszę:

1. Taka rola kobiety to może i kiedyś była - ale teraz to ja sobie wypraszam! Jestem za równouprawnieniem, jeśli chodzi o wychowywanie dzieci. Zresztą w innych różnych kwestiach też. 
2. Nie ma nad czym (nad kim) się litować i robić memu dziecku wodę z mózgu! Nie jest żadną królewną, może poczekać kilka dni.
3. Ja też jestem zmęczona i czasem chętnie bym sobie poszła do jakiejś pracy odpocząć... Ale nie mogę - więc jestem w niej 24/7. I mimo migreny, choroby czy zmęczenia wstaję po nocach, tulę, uspokajam, jeżdżę po lekarzach i aptekach, odprowadzam do przedszkola, robię obiad i sprzątam miliony zabawek. Więc darujmy sobie rozgraniczenia, bo prace są różne - czasem osoba pracująca przy komputerze narobi się więcej niż inna przy pracy fizycznej - ważne jest, żeby zacisnąć zęby i wypełniać swoje obowiązki względem rodziny. 

To tak w skrócie. Bo już zdążyłam trochę popisać, ochłonąć i się ocenzurować. 
No popatrzcie, całkiem fajna rzecz ta myślodsiewnia. Polecam! :) 


A wracając do sprawy równouprawnienia - chcę, żebyśmy razem z Ka. uczestniczyli w życiu, wychowaniu i przyjemnościach naszych dzieci. Strasznie irytują mnie komentarze starszego pokolenia, że co to ja wymagam! Nie uważam, że wymagam za dużo, gdy chcę uczciwego podziału przy nocnych wstawaniach, odprowadzaniu do przedszkola, podawaniu lekarstw, karmieniu, spacerkach, kąpaniu, przewijaniu, czytaniu, ubieraniu, zabawianiu itd, itp. No bardzo przepraszam - ale razem skonstruowaliśmy te małe pasożyty (cudowne i kochane, ale jednak!). Znam mnóstwo kobiet, które mimo związku małżeńskiego w dużej mierze same wychowują dzieci (bo tato pracuje długo/daleko/w dziwnych godzinach) - i chodzą do pracy, i ogarniają mieszkanie, i wyglądają atrakcyjnie. One dają radę, z uśmiechem na twarzy - więc czemu nie tatusiowie?! Jest to trudne, ale nie niewykonalne!! Więc podział codziennych obowiązków powinien być ulgą i wielką wzajemną pomocą, tego oczekuję i tego się trzymam. Zdania nie zmienię!!!


niedziela, 29 listopada 2015

Złość człowieka z biednego kraju...!!!

Wgrrr....

Ojciec z eL. wybyli na basen, Em. smacznie sobie śpi - ja zażywam relaksów wszelakich. Jest włączony cicho tv z jednym takim amerykańskim (!!) programem, co to coś tam sobie robią a w między czasie komentują co właśnie robią. Zazwyczaj akurat ten program lubię, ale dziś mnie krew soczysta zalała!!

Wypowiadano się w nim na temat młodzieży przyjeżdżającej do USA na wymianę uczniowską. Temat mi bliski, bo sama byłam AuPair w czasie studiów i mieszkałam z amerykańskimi rodzinami (dwiema - o tym za chwilę...), opiekując się ich dziećmi i chodząc do szkoły. W moim przypadku to były już studia (muzyczne), w programie natomiast były dzieciaki z liceum - jednak to zupełnie nieważne. Wypowiadali się Amerykanie - dorośli.

No i czegóż to się dowiedziałam?? Że na taką wymianę przyjeżdża młodzież z biednych krajów!! A jakie to kraje?? No, na przykład Włochy, Polska, Brazylia... Gdzie nie mają dostępu do kultury i oświaty... Na początku myślałam, że się przesłyszałam (w końcu tv był cicho). Ale nie - mam prawdziwe ucho muzyka...

Padłam... I nadal leżę... Chyba szybko to się nie podniosę...

Ale czemu ja się dziwię?? Bardzo proszę - historia z pierwszej ręki:

Wyjeżdżając do USA jako AuPair mieszkałam już (tu w Polsce) w fajowej chałupie. Nie chwalę się - ale musicie to sobie wyobrazić, żeby pojąć absurd następnych wydarzeń... Tak więc rodzice dorobili się sporego domu, miałam zajebisty pokój z antresolą wielkości mniejszego mieszkania (a tak ściślej, to moje pierwsze samodzielne mieszkanie było mniejsze od tego pokoju). Niczego nam nie brakowało, jeździliśmy na wycieczki zagraniczne (co ja piszę - lataliśmy!), miałam własne mini autko i generalnie do USA leciałam po wrażenia, emocje i doświadczenia...

Dodam jeszcze, że ja już mówiłam po angielsku dość płynnie, tylko obycia z mową potoczną mi brakowało...

He... No więc moje pierwsze doświadczenie z amerykańską rodziną było przeurocze... A cóż za emocje! Matka-prawniczka i ojciec-lekarz traktowali mnie jak dziecko z siódmego świata. Pokazując mi łazienkę, tłumaczyli że mam do dyspozycji nawet ciepłą wodę! A niezwykle skomplikowaną maszynę jaką jest zmywarka przedstawiali jak coś z innej galaktyki. Samochodu w ogóle nie dali mi prowadzić, bo przecież w mojej wiosce to się na osłach jeździ. Albo saniami ciągniętymi przez miśki polarne...

Mówię Wam - cyrki!!! Wytrzymałam z nimi jakieś dwa miesiące i zmieniłam rodzinę - na o wiele bardziej cywilizowaną. Raz, że sami byli z różnych kultur, narodowości i religii, dwa, że też latali po caluśkim świecie (u mnie w Polsce też byli w odwiedziny i nigdy przenigdy nie dali mi odczuć, że jestem gorsza).

Apeluję do tych wszystkich miłościwych Amerykanów z zakorzenionymi stereotypami - zajmijcie się swoimi tyłkami!!! I poczytajcie trochę książek!!!


Wgrrrr....................

piątek, 13 listopada 2015

"Trzynastego - wszystko zdarzyć się może!"

Panie i Panowie - dostaliśmy becikowe!!

Należę do tej grupy ludzi, która stroni od czarnych kotów, nie przechodzi pod drabiną i woli przespać piątek 13tego... 
Ale dziś - muszę przyznać - pech zaskoczył mnie i podarował odrobinę szczęścia :D A w sumie to całkiem sporo, bo okrągłego tysiaka :D :D A jeszcze dokładniej, to na razie odebrałam tylko potwierdzenie, że je dostaniemy, bo konto nadal świeci pustką... i portfel też...

Mimo to, to naprawdę powód do radochy, bo:
a) no cholera jasna nachodziłam się po te becikowe po wszystkich możliwych urzędach... chyba...
b) o nerwach nie chcę nawet wspominać...
c) i straconym czasie...
d) dziś się okazało, że mamy za mało kupionych zastrzyków dla Em. i musieliśmy dokupić... (niedługo zaczną nas w aptece witać z kwiatami i czymś na uspokojenie...)
e) kończą się pieluchy, mleko i spora dawka dziecięcych przyborów różnorakich, więc popłyną pieniążki, oj popłyną...
f) no i co tu bajerować - tysiak piechotą nie chodzi...!!

Może specjalnie najpierw dostaje się zawiadomienie, a dopiero potem przelew. Żeby człowiek zdążył ochłonąć i nie wydał wszystkiego od razu. He...

Hurra! Hurra!! Hurra!!!



A kto jeszcze nie zna mojej wspaniałej historii o załatwianiu becikowego - odsyłam do lektury... Nie chwaląc się - warto!

wtorek, 3 listopada 2015

Paszport vs Becikowe - odsłona druga...

Panie (i ewentualni Panowie - no bo kto wie??) mamy nowy miesiąc i nowe wieści w sprawach urzędowych. Normalnie padniecie z wrażenia!!!

Ale najpierw, dla przypomnienia-poczytania: odsłona pierwsza - paszportowa oraz udręki becikowe. Żeby być w temacie ;)

Już wszyscy gotowi? Zaczynamy!!

Wybrałam się dziś spacerkiem z teczusią (pełną papierów, zaświadczeń i oświadczeń) drogą usianą urzędami, i oto co ustaliłam:

Na początek - PASZPORT
Dotarłam do budynku, wdrapałam się na właściwe piętro, wzięłam numerek, przysiadłam na krzesełku na pół minuty, wyświetlił się mój numerek, wstałam z krzesełka, podeszłam do urzędniczki, ona sprawdziła moje odciski, ja sprawdziłam dane w paszporcie, złożyłam jeden podpis, podziękowałam, wyszłam z paszportem. Koniec historii. Happy End! Paszport odebrałam dwa tygodnie przed oficjalnym terminem...

Na dokładkę - BECIKOWE
Dotarłam do budynku, uff-parter, prawie z marszu podeszłam do urzędniczki (o losie - dziś aż trzy obsługiwały!!), przedstawiłam moją sprawę, pokazałam kilogram dokumentów, wypełniłam z panią to co mnie przerastało, dopisałam to czego nie zawierały papierzyska (za mało mi ich dali do domu widocznie...), wypełniłam zaległości również za mego osobistego męża, złożyłam milion dwieście podpisów (za męża też!!), poczekałam aż pani skseruje całe moje finansowe życie, wyszłam z życzeniami - od urzędniczki - powodzenia. Życzonych z uśmiechem na ustach! Czas na podjęcie decyzji (nie za bardzo wiem przez kogo??) - 30 dni roboczych. Tak więc sprawa w toku... Nadal...

A Na koniec że się udało a) szybko odebrać paszport (potrzebny do wizy - no kto by się spodziewał...?) i b) w końcu złożyć wniosek o becikowe i c) spalić trochę kalorii latając po mieście (wyrobiłam się w godzinkę - piechotką!!) (a ja mieszkam w dużym mieście!!) (i na wzgórzu!!!!!) to na deser kupiłam każdemu po omlecie. I zjedliśmy ze smakiem. I z kaloriami - a co tam ;)


wtorek, 27 października 2015

Wycieczka do skarbówki...

Dziś zrobiłam sobie przerwę w chorobach, przedszkolnych zmaganiach, chińskich przygotowaniach i wróciłam na ścieżkę Ku Becikowemu. Kręta jest to ścieżka, oj kręta...!

Zostawiłam eL. w przedszkolu, a Em. z Ka. w domu i pojechałam do Urzędu Skarbowego w celu uzyskania zaświadczenia o utraconych zarobkach... Kwitek, który musiałam wypełnić jest tak nieczytelny, że głowa mała!!! O dziwo - potwierdziła to Urzędniczka w okienku (przemiła kobieta, swoją drogą).

Tak oto jestem w skarbówce i tłumaczę Pani co i jak. Że staram się o becikowe, że w między czasie - na macierzyńskim - straciłam pracę, że kwitki dwoją się i troją i że cała jestem ogłupiała. Przedstawiam jej papier, który dostałam do wypełnienia w Urzędzie Miasta, a Pani na to, że:
a) to nie jest ich dokument więc mi go nie wypełni (sama sobie muszę, na podstawie informacji które od niej uzyskam)
b) informacje które od niej uzyskam będą inne niż chcę uzyskać, bo oni nie podają informacji o utraconych zarobkach, tylko podsumowują np. PITy - czyli ile zarobiłam...
c) nie wie, jak mam wypełnić swój druczek ale
d) na pocieszenie stwierdziła, że takich jak ja tygodniowo przychodzi dziesiątki i już wszyscy u nich mówią, że Urząd Miejski ma bajzel i generalnie coś złego tam się dzieje...

No więc mam zaświadczenie o tym ile zarabiałam. Mam nadzieję, że tyle samo bym straciła. Choć kto wie ile bym zarobiła w przyszłości...??? Czy tylko mi się to wydaje absurdalne??? Kto w ogóle wymyśla te dokumenty, zaświadczenia i inne świstki???

Załamałam się...  Jeszcze tylko dodam, że jestem z wyższym wykształceniem i większość życia mieszkałam z rodzicami, którzy oboje siedzieli w papierzyskach i stertach druczków. Czasem nawet im pomagałam z różnymi biurowymi sprawami. Ba! Raz w wakacje dorabiałam sobie pracując w biurze (za biurkiem, przy kompie, a nie latając po kawę) (choć też była, he). A głupie becikowe mnie przerasta... To jak mają sobie poradzić tacy zwykli, nieświatowi rodzice, bez praktyki w papierologii a z wielką potrzebą gotówki...?? No jak???


Jak nie dostanę tej kasy, to usłyszycie o mnie we wszystkich wiadomościach!! Wgrrrrrrrrr...........

środa, 7 października 2015

ZUS. Dramat w trzech aktach.

Prologos
Nie tak dawno temu, żyła sobie pewna młoda, śliczna i inteligenta kobieta (z lekką nadwagą, naprawdę lekką...). Mieszkała przyzwoicie, miała fajną pracę i nadzieje na przyszłość. Trafił jej się zacny mąż, bez trudów i męk spłodzili pierwszego potomka. Po beznadziejnej ciąży i kilkumiesięcznym odchowaniu zdrowej córeczki, kobieta wróciła - pełna werwy i zapału - do pracy. Tylko, że praca nie była już taka sama. Ktoś tam na górze zaczął kombinować i przekombinował, w rezultacie czego jej miejsce pracy miało stopniowo zanikać... Kobieta, po głębszej analizie i debatach z mężem, podjęła decyzję - drugi potomek! I tak się, niemal natychmiast, stało...

Akt I
Druga ciąża była jeszcze paskudniejsza niż pierwsza, bardzo szpitalna i depresyjna, w związku z czym kobieta niemal od razu została zesłana na przymusowe zwolnienie (dobrze, że za pobyt w szpitalu "płacą"...). Mimo wielu przeciwności, bobas urodził się śliczny i różowy, a zmartwienia związane z pracą odpłynęły w siną dal... Po kilku miesiącach umowa wygasła samoistnie i nie było nawet słowa o jej przedłużeniu - miejsce pracy padło na amen. Kobieta, w swojej naiwności, czuła się chroniona przez państwo, wierząc, że ZUS to mądra instytucja, zorganizowana i nowoczesna technologicznie. Beztrosko nadal latała sobie po przeróżnych lekarzach, chodziła na zabiegi i korzystała z dobrodziejstw ubezpieczenia zdrowotnego. Aż tu nagle zonk! W recepcji przychodni dowiedziała się, że nie widnieje w systemie... Trochę zaniepokojona w te pędy udała się do pobliskiego ZUSu, gdzie dowiedziała się, że 
a) jej ubezpieczenie wygasło miesiąc temu i wcale to nie jest tak, że automatyczne - na urlopie macierzyńskim, podpisywanym z milion razy - przechodzi się na zasiłek, nawet jeśli poinformowało się o tym - dwa miliony razy - swoją (byłą) pracę i ZUS (za czasów pracy)
b) nie może być ubezpieczona w tymże ZUSie, bo okazało się, że ZUSów jest w pip i trochę, a że rozliczana była za czasów pracy w mieście A (w innym województwie, bo tam była główna siedziba pracy), to musi najpierw zamknąć okienko ubezpieczenia w tamtejszej placówce i następnie przepisać się do miasta B (swojego).
c) na szczęście może zrobić to pocztą i wystarczy poczekać 30 dni na decyzję....
Co też uczyniła...

Akt II
Kobieta czekała na pisemną decyzję, jednocześnie chodząc na konieczne zabiegi - przed każdym obowiązkowo podpisywała się, że (cholera jasna) jest na zasiłku macierzyńskim. Z uśmiechem na twarzy! Zabiegi się skończyły, mogła w reszcie z rodziną wyjechać na urlop. W międzyczasie dostała pismo z ZUSu z miasta A, że jak najbardziej jest ubezpieczona i że ma z tym pismem sobie latać po lekarzach, skoro tak bardzo musi. A że kobieta akurat nie musiała wcale, to pismo elegancko się gniotło w jej torebce. Po kilku tygodniach nastał jednak czas wizyty kontrolnej, więc kobieta udała się do specjalisty, uprzednio zahaczając o rejestrację z zamiarem przedstawienia nie tak już świeżego zaświadczenia... Jakież było jej zdziwienie (nie ostatnie tego dnia), gdy przemiła pielęgniarka poinformowała ją, że przecież jest w systemie i o co chodzi? Tak więc kobieta odczekała swój kwadrans i weszła do lekarza, który to już w tym systemie jej nie miał... Taaaak.....

Akt III
W trakcie załatwiania becikowego wypłynęło, że kobieta z racji utraconej pracy musi ponownie udać się do ZUSu, co by jej migusiem wyliczyli, ile to już nie zarabia i ile przysługuje jej dokładnie zasiłku (wyciąg z konta nie wystarczał, niestety...). Wybrała się więc w pewną (dzisiejszą) fatalną pogodę, z młodszym swym dzieciem w "plecaku". W nowoczesnym holu czekała nie dłużej niż 5 minut, weszła do nowoczesnego boksu i przemiła (bez ironii) urzędniczka poinformowała ją - uwaga!!! - że kobieta nie widnieje w ich sieci!!! I że to nie ZUS jej płaci zasiłek...!! Kobieta zdębiała na maksa... Tak jak tylko można!! Samo się nasuwało pytanie - więc kto? UFO?? Bo na pewno nie eks-praca (od razu przysłali jej świadectwo pracy). Urzędniczka wysunęła nieśmiały wniosek, że może kobieta widniej w sieci miasta A, zamiast B...  (poważnie??? naprawdę??? czy to ukryta kamera???) i obliczyła kobiecie odpowiednie kwoty na kalkulatorze. Staromodnym, podręcznym...

Exodos
Niech mnie ktoś zastrzeli...