Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wycieczka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wycieczka. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 9 lutego 2017

Foto-wspomnienia z karnawałowych Chin

To jest niesamowite! Dokładnie dziś mija rok od mojego wyjazdu (wylotu?) do Chin. NIESAMOWITE! Dokładnie rok temu siedziałam w samolocie i odliczałam godziny do lądowania w Pekinie. Szok nad szoki! Mam z tej wycieczki wiele wspomnień - o niektórych z nich możecie poczytać w zakładce "podróże małe i duże" - ale o Nowym Roku (skądinąd Małpy) i "karnawale" jeszcze nie pisałam. I w sumie... nie zamierzam ;) Tyle specjalistów i "chińskich maniaków" już na ten temat się rozpisywało... Ja natomiast DZIELĘ się z Wami moją radością z bycia tam właśnie w okresie noworocznym - wszystkie poniższe zdjęcia są pełne ciepła i odświętnej czerwieni. Bo musicie wiedzieć jedno - w Azji okres noworoczny jest najważniejszym świętem (tak tak, jednym dłuuugim świętem) i te wszystkie ozdoby są tego wyrazem. Dla mnie - MAGIA! A co Wy myślicie?


czwartek, 3 listopada 2016

Zajęcia dodatkowe dla dziecka

Po rodzinie i znajomych mam mnóstwo dzieci. Większość z nich jest w wieku przedszkolno-podstawówkowym. I większość z nich ma zajęcia dodatkowe. Niekoniecznie odbywające się po godzinach przedszkolno-szkolnych, ale wybiegające poza podstawowy program realizowany w danej grupie/klasie. Wrzesień to miesiąc adaptacyjny. Październik - czas wyborów. Zaczął się listopad i niezrozumiały przeze mnie wyścig na "najbardziej obciążone zajęciami dziecko".

niedziela, 23 października 2016

Parki rozrywki w Orlando na Florydzie - EPCOT

Główny symbol parku
z futurystycznym muzeum w środku
EPCOT, akronim wyrażenia  Experimental Prototype Community of Tomorrow - Eksperymentalny Prototyp Społeczności Jutra, jest obecnie jednym z głównych parków rozrywki Walt Disney World na Florydzie. Zanim jednak podzielę się z Wami moimi fotograficznymi wspomnieniami - ciekawostka!

Otóż, jak się okazało, Walt Disney nie tylko powołał do życia Myszkę Micky i dał początek ekranizacjom wielu pięknych baśni, ale i miał inną wizją. Martwiąc się o przyszłość swoich wnuków stworzył koncepcję utopijnego miasta "jutra". Realizację projektu przeniósł właśnie na Florydę. Miastem przyszłości miał zmobilizować wszelakich inwestorów, urbanistów, przedsiębiorców, wynalazców itp. do uporządkowania i upiększenia świata, zmieniając go na lepsze, bezpieczniejsze i bardziej zorganizowane miejsce do życia. 

poniedziałek, 3 października 2016

Parki rozrywki w Orlando na Florydzie - Królestwo Zwierząt

Jako maniaczka zwierząt i wycieczek do zoo (o naszym bydgoskim rozpisuję się na babeczniku) nie mogłam nie zwiedzić niesamowitego Animal Kingdom - disneyowskiego Królestwa Zwierząt. Bo to nie tylko zapierające dech w piersiach rollercoastery, przepiękne bajkowe przedstawienia (łącznie z pokazami cyrkowymi) czy parady i spotkania z ulubionymi postaciami.

niedziela, 2 października 2016

Parki rozrywki w Orlando na Florydzie - Magiczne Królestwo

Widzieliście jakikolwiek film/bajkę Disneya? Co za pytanie - kto nie widział? Właśnie. Przed każdą produkcją Disneya, a przed tymi starszymi to już w ogóle, pojawia się śliczny, magiczny Zamek Kopciuszka. Która mała księżniczka nie chciała by go zobaczyć? No ja chciałam ;) I to bardzo. Więc jako dużo (i nie do końca) księżniczka wybrałam Magiczne Królestwo - ze wspaniałym Zamkiem Kopciuszka! - jako pierwszy park rozrywki z sieci Walt Disney World wart zwiedzenia. 

Razem z Siostrą spędziłyśmy tam... bite 12 godzin! Skorzystałyśmy z różnych atrakcji, obejrzałyśmy paradę i przedstawienia, odwiedziłyśmy bohaterów z ulubionych bajek a przede wszystkim - świetnie się bawiliśmy!!

Parki rozrywki w Orlando na Florydzie - wstęp

Wyjeżdżając do USA jako Au Pair oprócz wielu atrakcji rodzinnych miałam również zapewniony calutki miesiąc do własnego użytku. Mogłam, rzecz jasna, przeleżeć go na kanapie przed tv (niby szkoląc angielski, he) ale wolałam zwiedzanie. W końcu ile razy człowiek ot tak leci sobie do Ameryki? 

Większość owego miesiąca spędziłam z moją Siostrą, która przyleciała do mnie z Polski na wakacje. I tak, między innymi, na własną rękę, poleciałyśmy do Orlando na Florydzie, gdzie przez kilka dni upajałyśmy się niesamowitą atmosferą i atrakcjami w olbrzymich parkach rozrywki. 

wtorek, 20 września 2016

Aquapark Reda

Nasza rodzina uwielbia wodne atrakcje. W tym roku, na zakończenie lata, wybraliśmy się do nowiutkiego aquaparku w Redzie, tuż nad Trójmiastem. 

sobota, 7 maja 2016

Dlaczego kocham działkowanie?

Nieraz Wam już wspominałam o mojej działce. Tak naprawdę to domek letni, wyposażony we wszystko co każdy dom/mieszkanie mieć powinien. Nad zalewem, daleko od miasta, za to w okolicy lasu. Jest na tyle blisko, że można tam jechać na cały dzień i wrócić (jeśli trzeba) na noc. I na tyle daleko, że można uciec od cywilizacji i po prostu śmierdzieć z błogiego lenistwa wylegując się na (przykładowo) trawce :D

czwartek, 17 marca 2016

babecznik.pl

To był dłuuuugi dzień! Ale nie mam zamiaru Wam dziś opowiadać o upierdliwym sąsiedzie, który to remontuje łazienkę tylko wtedy, gdy Em. ma iść spać. Ani o braku prądu, co chwilowo wyłączyło sąsiada (no i fajnie), ale i mój komputer z wi-fi (no i nie fajnie). Ani o mojej mamie, co to przyszła niby pomóc w tym naszym hurtowym chorowaniu, a tylko wprowadziła zamieszanie. Ani nawet o tym, że koniecznie muszę iść do dentysty.... 

Otóż nie! Dziś Wam o tym nie opowiem!

Za to - Panie i Panowie, Chłopcy i Dziewczęta - mam "niusa" (nie, nie jestem w ciąży, i tak, jakby co najpierw Was <moje wszystkie A.> powiadomię osobiście, nie przez bloga...). Zostałam zaproszona do współpracy przez babecznik.pl :D :D Zaproszenie to przyjęłam z wielką radochą i już od dziś moje wpisy możecie znaleźć również tam, w zakładce "DZIEJE SIĘ". Dla ułatwienia i na mym blogu takowa zakładka widnieje u góry strony ("KM na Babeczniku") - migusiem przeniesie Was tam, gdzie trzeba (nie, nie na Hawaje - takich znajomości się jeszcze nie dorobiłam... ;))

I oczywiście wszystkich zachęcam (a fanów z i okolicy Bydgoszczy to już w ogóle) do przeczytania mojego pierwszego "babecznikowego" wpisu. Tak milusio - o zoo :D :D (nie, no poważnie - widzieliście już małe dziki?!?!? LOVE)

 









No a teraz nie krępujcie się, życzcie mi powodzenia i składajcie gratulacje. 
Bo inaczej doniosę Zającowi i gwizdnie Wam wszystkie jajca!! ;)

Ps. Do odwiedzania babecznika tak w ogóle też zachęcam - nie tylko z mojego powodu :) Każda kobietka znajdzie tam coś dla siebie!

wtorek, 15 marca 2016

Chiny - kontrola i cenzura

Zanim wyjechałam do Chin zdarzało mi się kilkakrotnie być ostrzeganą (trochę żartem, trochę serio) przed kontrolą komunistyczno-sadystyczno-masakryczną i niebezpieczeństwem płynącym zewsząd. Ale wiecie... to nie do końca tak jest.

Już o tym pisałam nie raz, ale w Chinach wszystko jest podrobione - nawet komunizm. Więc czasem jest rygor paskudno-okrutny, czasem (pozorny?) luz-blues.

Opiszę Wam tu to czego się dowiedziałam, ale pamiętajcie - nie jestem specjalistką w tej dziedzinie! W Pekinie byłam tyko kilka dni. Z drugiej strony... skoro te kilka dni wystarczyło, żebym zauważyła to, co zaraz Wam opiszę... Zastanawiające, nie?

Wolność słowa w Pekinie jest bardzo ale to bardzo kontrolowana. Zarówno w gazetach, internecie jak i ulicznych wypowiedziach. 

Graffiti jest zabronione (a egzekwowanie owego zakazu jest bardzo przestrzegane - bo... hm... w Polsce też nie niby można graffitować jak popadnie...). 

Wiele brzydkich i kłamliwych stron www (jak nasz ukochany facebook) jest blokowanych i mnóstwo ludzi pracuje nad jak najlepszymi zabezpieczeniami przed hakerami (co to litują się nad nie-komunistycznymi śmiertelnikami z poza Chin i próbują owe strony odblokować). 

A dziennikarze? He... wystarczyło przez kilka wieczorów pooglądać sobie hotelową tv by zauważyć, że Chiny naprawdę nie mają żadnych większych problemów, a to co złe - to poza granicami. I te wszystkie słodko-pierdzące showy i magazyny! Sex, rzecz jasna, też jest mega tematem tabu, więc nawet głupowatą a'la "randkę w ciemno" oglądało się jak program dla kilkulatków. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że to wina ograniczeń hotelu w zakresie programów telewizyjnych, ale... śmiem twierdzić, że jednak nie...

Z wiadomych względów nie wiem, jak sprawa się przedstawia z gazetami... Wiecie... jakoś nie zdążyłam opanować chińskich ślaczków wystarczająco biegle ;) ;)

Ale największy szok przeżyłam na Placu Tian'anmen (znanym przede wszystkim z przerażającej masakry...) - tyle kamer to chyba żadne polskie metro nie ma!! Ba! My - w przeliczeniu na ilość - to chyba nawet tyle fotoradarów nie mamy!! Słuchajcie - no mnóstwo, na każdym słupie, przy każdej lampie. I jeszcze świadomość krążących wszędzie tajniaków - no niesamowita inwigilacja! Tam chyba nie ma decymetra kwadratowego nieobjętego podsłuchem czy podglądem. Żeby nie było - zanim weszliśmy z wycieczką, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia, na Plac, dostaliśmy przynajmniej ze trzy konkretne ostrzeżenia - Nie mówić nic głupiego! Nie robić nic głupiego! A w razie czego - udawać głupka!!! Tak więc hasła typu "precz z komuną" czy "uwolnić Tybet" w ogóle nie wchodziły w grę ;) (podobno zdarzało się wcześniej, że nieco podchmieleni turyści dawali upust swoim emocjom - zostali natychmiastowo zgarnięci przez kilku mężczyzn, wpakowani do vana i sprawa kończyła się na ambasadzie... na szczęście...)




Z drugiej strony - ta ciągła kontrola ma swoje plusy. Na każdej stacji metra, przed wejściem do większości zabytków i urzędów - szczegółowa kontrola bagażu i/lub skaner ciała. Tak więc nie tylko ci dobrzy nie mogą rozwinąć skrzydeł - tym złym też elegancko zatruwają życie!


 

A co do rozwijania skrzydeł - rząd wspaniałomyślnie zlitował się nad Pekińczykami i podarował im dzielnicę do uzewnętrzniania się. W 798 ART ZONE można i wyśmiewać się z Buddy, i machnąć sobie graffiti, i namalować seksistowski obrazek i w ogóle zaspokoić swoją artystyczną duszę. I powiem Wam tak - byłam, widziałam, potwierdzam. Ale więcej bym nie wróciła. Moja artystyczna dusza potrzebuje porządku, ładu i składu - a tam (pomiędzy bardzo ładnym galeryjkami) to zwyczajny syf był... Nie wiem, może to zła pora roku. Albo zwyczajnie się nie znam...





No i co Wy na to? Co??


Po więcej zdjęć zapraszam (co oczywiste) na facebooka:


środa, 2 marca 2016

Mój pierwszy raz w PUPie :D

Kto mnie śledzi skrupulatnie, ten wie, że w trakcie mojego pobytu w Chinach skończył mi się urlop rodzicielski. I... zostałam oficjalnie bezrobotna. To znaczy bezrobotna już zostałam w zeszłym roku (moje miejsce pracy umarło śmiercią naturalną), ale teraz zostałam i bezrobotna i bez świadczeń...

I oto nadszedł mój kolejny Pierwszy Raz (nigdy wcześniej nie byłam bezrobotna i bez perspektyw) - udałam się w kolejną podróż życia. Do Powiatowego Urzędu Pracy...

Tak naprawdę, to najpierw podróż ową odbyłam czysto wirtualnie - żeby sprawdzić, co ze sobą wziąć, a czego nie mam. Brakowało mi tylko jednego świstka - zaświadczenia z ZUSu o moim macierzyńskich świadczeniach. Świstek odebrałam na miejscu w bardzo miłej atmosferze. Nawet ckliwie się z panią urzędniczką pożegnałyśmy - bo współpracę miałyśmy... interesującą.

Mając świstek w dłoni, powyciągałam z różnych zakamarków moje papiery - dyplomy, zaświadczenia, certyfikaty, świadectwa, umowy i inne takie. Wszystko, co ładnie podali na stronie www. I przy okazji zarejestrowałam się on-line. Trochę mi zeszło, bo pytali o wiele rzeczy. I może, gdy ktoś nie ma takiego stażu pracy jak ja, albo gdy nie miał swojego czasu pewnej manii robienia sobie kursów, to może wtedy temu komuś wpisywanie w rubryczki poszłoby o wiele szybciej. Mi nie poszło. I wcale nie dlatego, że raz - zupełnie przez przypadek - wszystko usunęłam i musiałam zacząć od początku ;) ;) 

Mniejsza o to - efekt był taki, że się zarejestrowałam a w zamian otrzymałam informację o dacie i godzinie spotkania w PUPie (:D :D :D) w celu przedstawienia oryginałów mego dokumentowego dobytku, no i podpisu (nie dorobiłam się ani skanera, ani parafki elektronicznej...) (jeszcze). Na spotkanie czekałam całe półtorej doby (tyle co nic).

Byłam dziś, na 8:00. I szok! Od samego wejścia MEGA kolejka (z 30 osób??) rejestrujących się (o zapachach przeróżnych). Ja tą kolejkę ominęłam i bezpośrednio poszłam do wskazanego pokoju, gdzie już czekała na mnie miła (ma się to szczęście) pani urzędniczka z wydrukiem tego, co wcześniej wklepałam on-line. Zaczęła kserować moje tomy (w międzyczasie musiałam podjechać do domu po kilka o których nie pomyślałam, że też są ważne...) - razem z uzupełnianiem danych zeszło nam... 1,5 godziny!! Ale luz - naprawdę było sympatycznie i profesjonalnie (obgadywałyśmy z jeszcze jedną panią urzędniczką Takiego Jednego - ja tam zawsze znajdę język z innymi jajnikami :D :D). 

Tak czy owak pytam się w końcu:
- A ta kolejka na dole to po co jest? Tam dają coś innego?
- Nie, to samo.
- To po co oni tam stoją? Nie mogą wszystkiego załatwić jak ja i przyjść sobie do pani?
- A mogą, ale nie chcą.
- Jak to??? Przecież bez sensu jest tam stać tyle godzin!
- Bez sensu, ale oni uważają, że to my mamy wszystko im wprowadzać w komputer, że od tego jesteśmy. A niektórzy nie lubią mieć narzucanej godziny spotkania, bo im za wcześnie jest wstać na 8 rano...


No i właśnie. Ja tego nie rozumiem. Przecież... to są osoby na bezrobociu, no tak? I oczywiście - co innego osoby w pewnym wieku - nie wyobrażam sobie mojej teściowej (kilka lat temu nawet), jak siedzi przed kompem i wklepuje te rubryczki (choć pewnie my - synowie i synowe - byśmy to za nią zrobili). I jak ktoś jest naprawdę biedny, bez kompa i internetu. To są inne sytuacje!! Ale w tej kolejce było mnóstwo osób młodych (20-40 lat), bardzo (bardzo!!) przyzwoicie wyglądających - o bawieniu się telefonami nie wspomnę... Nie jażę tego. A potem taki ktoś podchodzi do "boksu" i znów czeka - kserowanie i wpisywanie trwa i trwa. No a na końcu chce pracę za min 5 tysiaków. Na rękę. (przez 1,5 godziny można sobie trochę poplotkować z urzędniczkami, ekhm...)

Przepraszam, jeśli teraz kogoś obraziłam. Bo może za świeża jestem w temacie PUPy ( :D :D :D) i nie ogarniam jeszcze innych aspektów tej sytuacji. Bo może siedzenie na fejsie, onecie czy redtubie to jest spoko, ale rejestracja na stronie urzędowej to tylko dla cieniasów? No nie ogarniam...

Oczywiście to nie koniec tej historii - no bo jakby inaczej. 

1. Okazało się, że nie zostałam wyrejestrowana w ZUSie z "macierzyńskiego". Jest to o tyle zabawne, że już mi wydano zaświadczenie do PUPy ( :D :D :D), a bez wyrejestrowania nie powinni... He... (zgadnijcie gdzie na wycieczkę idę jutro...?)

2. Okazało się również, że dwa świadectwa pracy mam błędnie wystawione. Masakra straszna, bo z jednym z zakładów pracy jestem na wojennej ścieżce... Brrrr..... Teraz nic mi z tego powodu nie będzie, ale na pewno stanowi problem w przyszłym obliczaniu emerytury... brrrrrr brrrrr brrrrrr....

3. Tak naprawdę to jednak mam perspektywy, bo w między czasie zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną... No i idę w poniedziałek. Jak warunki będą spoko (a mam nadzieję, że się dogadam), to nie będę się zbyt długo zastanawiała, bo i miejsce fajne i praca w zawodzie. Jak się dowiem - dam Wam znać :D :D

4. Znów, na dwa tygodnie, jestem na czerwonej liście w NFZecie... W przeciągu miesiąca trzeci raz zmieniam ubezpieczyciela. Oj, na pewno się ucieszą w rejestracji u alergologa, he...


Nie macie dość urzędowych przygód? To zapraszam:

poniedziałek, 29 lutego 2016

Chiny - miasteczko olimpijskie

Tak się złożyło, że pierwszym punktem w planie zwiedzania Pekinu było miasteczko olimpijskie z 2008 roku. I od razu szok. A nawet kilka tych szoków...

Plan miasteczka olimpijskiego Pekin 2008
Kompleks "zwiedzaliśmy" z samego rana (tuż po przylocie). Ludzi - prawie zero! I to był pierwszy szok! Lecąc do Chin wyobrażałam sobie miliony ludzi nacierających z każdej strony... A tu co? Hektary spokojnej, czystej przestrzeni, z kilkoma spacerowiczami. Ale co tu się dziwić - jak już wiecie trafiliśmy do Pekinu zaraz po Nowym Roku i większość Tambylców spędzała poranek świętując w gronie rodzinnym. 

Stadion olimpijski "Gniazdo"
Tak oto uporaliśmy się z pierwszym szokiem a tu drugi. Abo "zwiedzanie" polegało na przespacerowaniu się pomiędzy budynkami. I tyle. Swojego czasu przetargano mnie po wielu stadionach różnego typu (Filadelfia, Wimbledon, Wembley, Barcelona itp.) więc spodziewałam się czegoś innego... Nie była to jednak wina organizatora - po prostu Miasteczko Olimpijskie jest dla Chińczyków symbolem narodowym samo w sobie - do środka zazwyczaj nie wchodzi nikt!







I tu, proszę, kolejny szok - aby zbudować wszystkie obiekty wydano MASĘ kasy, przesiedlono ludzi, przeniesiono fabryki, częściowo zniszczono chińskie "stare miasto" (hutongi), dobudowano ogrom dróg i ulic, rozbudowano lotnisko, zmieniono nawet pewne kulturowe zwyczaje (czyt. niżej) - i co? I wszystko stoi elegancko NIEUŻYWANE!! Z wyposażeniem w środku!!! Ogrodzone, z pełną obsługą sprzątająco-techniczną, traktowane jako kolejny, bardzo emocjonalny, pomnik Chin...! (a u nas tyle zamieszania wywołał jeden malutki Stadion Narodowy... phi...)




Z tą zmianą kulturowych przyzwyczajeń to faktycznie niesamowita sprawa. Przykładowo - na pewno widzieliście swojego czasu w TV, że w pekińskim metrze zatrudniono upychaczy. Tak naprawdę ich rola była odrobinę inna. Otóż w Chinach nie ma naszego zwyczaju - najpierw wychodzimy, potem wchodzimy - czyli przepuszczamy się kulturalnie. U nich jest wolna amerykanka - kto pierwszy ten lepszy...! Zatem wiele miesięcy przed rozpoczęciem olimpiady zaczęto edukować ludzi, przyzwyczajać do kulturalniejszego - mniej potencjalnie morderczego - korzystania z komunikacji miejskiej... A ci cali "upychacze" mieli właśnie czuwać nad bezpieczeństwem turystów.

Hektary betonowego parku olimpijskiego...

I jeszcze jeden przykład - Chińczycy mają bardzo... hm... interesujący (?!?) zwyczaj opróżniania nadmiernej wydzieliny zalegającej w górnych drogach oddechowych... Robią to... no wszędzie! Na ulicy - na ulicę. W restauracji - na podłogę. W parku - na trawę. W samochodzie - za okno. Itp... Charkają i tfu. Ciągle!!! I nikt się temu nie dziwi. Jednak organizatorzy Olimpiady byli świadomi, że druga część świata niezbyt przychylnie może się do tego odnieść. Tak więc również zorganizowano wielką kampanię społeczną anty-charkającą!! Co by nie straszyć i obrzydzać przybyszy zza granicy...


Hm... reklama 3D?




No ale teraz to w ogóle Was zaskoczę - Pekin (jako pierwszy który organizował Igrzyska Letnie), organizuje Zimową Olimpiadę w 2022 roku. I na ten cel zostanie wybudowane zupełnie nowiutkie miasteczko olimpijskie...!! 



Sami musicie przyznać - stwierdzenie "zastaw się a pokaż się" nabiera zupełnie innego wymiaru, prawda...?


środa, 24 lutego 2016

Chiny - szał zakupów...!

The Place - wypasione centrum handlowe
Rozczaruję Was. W Chinach wcale nie jest tanio... Ba! W Chinach jest drogo!!

W ciągu kilku ostatnich lat Chińczycy masowo zaczęli pragnąć tego co oryginalne. Wszystkie markowe sklepy odzieżowe - począwszy na moim "ulubionym" H&M a na Pradzie kończąc - są o wiele droższe nie tylko niż u nas, w Polsce. One są nawet droższe od tych we Włoszech czy Francji! A jednak Chińczycy i tak tam kupują i niesamowicie się tym szczycą.

Ulica handlowa
Powiem szczerze - nie znam się na "markowych ciuchach". Dla mnie spodnie z House'a to już rarytas ;) I nie mam też szału butów i torebek. Ale po kilku spacerkach przed ogromnymi sklepowymi wystawami sama muszę przyznać - ceny biją po oczach!!

Co się jednak dziwić - nawet zwyczajna kawa w Starbucks'ie, w wersji najmniejszej, dawała po kieszeniach - wychodziła jakieś 30-35 Yuan'ów (1Y = 60gr), czyli jakieś 20zł... Moja ulubiona gorąca czekolada kosztowała jeszcze więcej... Razy trzy osoby i stówka pękała... Boli, nie?

He, teraz sobie na pewno myślicie o podróbkach. A i owszem - są! W czterech kategoriach: A, B, C i D, gdzie A to podróbki o najlepszym standardzie (np. towary wyniesione z oryginalnych magazynów, bo mają zły szew albo perła nie jest dość okrągła), a D to najgorszy szajs (Rolex z przyklejonymi wskazówkami ;)).

Ba! Istnieje nawet coś tak niesamowitego jak legalne podróbki!! Lepiej - jak legalnie działające centra handlowe z podróbkami! To jest coś, nie? W samym Pekinie są cztery - my byliśmy w dwóch. Jeden wyglądał jak wielopiętrowy bazar pod dachem i z ogrzewaniem. Ale drugi był krótko po remoncie i naprawdę robił wrażenie.


I teraz sobie wyobraźcie, że - LEGALNIE - macie iść na zakupy do podróbkowego raju i - LEGALNIE - musicie się targować o cenę owych podróbek. I nie targować o "troszkę". He... Oni Wam mówią, że coś kosztuje 100Y, a Wy im co? A Wy im, że dajecie... 10Y... Tak, tak  - kazano (!!!) nam się targować o 1/10 ceny. Tak, żeby w najgorszym wypadku spotkać się w środku... Więc wchodzicie na przykład do mega eleganckiego sklepu z przepięknymi sukienkami chińsko-balowymi dla dzieci, takimi, że Wójcik ze Smykiem się umywają i masz się targować do upadłego!! Obowiązkowo!!

Legalne centrum podróbek "Silk Street"

Legalne centrum podróbek "Silk Street"

Miałam taką sytuację, że już kończyliśmy naszą wizytę w jednym z tych centr handlowych a ja koniecznie chciałam sobie kupić podróbkę jedwabnej bluzki w chińskim kroju. Zostało nam jakieś 10 minut do zbiórki i nagle (w końcu!!) wpadła mi w oczy Ta Właściwa. Oczywiście w rozmiarze S... rozmiarówki chińskiej...  (nawet jeden cycek by mi się nie zmieścił...). Tak więc pytam, czy ma kobitka większe - miała. I zaczynam przymierzać, od L... XL... 2XL... i w końcu 3XL (rozmiarówki chińskiej, żeby nie było!!). Tak czy owak, trochę nam zeszło z tym przebieraniem i zaczęłam się martwić, że spóźnimy się na zbiórkę z resztą wycieczki (NIE-NA-WI-DZĘ się spóźniać). Przeliczyłam szybko cenę w głowie, machnęłam ręką na targowanie i mówię kobiecie, że biorę - o kilkadziesiąt youanów mniej, do równego. A ona do mnie: tylko? I nie tylko tyle mi dasz, ale tylko o tyle się targujemy??? Tak więc rozumiecie - presja targowania się była ogromna. I naprawdę można było sporo utargować.

Inna sprawa, że niektóre marki były sprzedawane zupełnie spod lady. Ich producenci próbowali (z mizernym skutkiem) walczyć z chińskim - LEGALNYM - obrotem podróbkami. Tak więc teraz ich produkty są albo sprzedawane pod ladą/w uliczkach za centrum handlowym/w samochodowych bagażnikach (itp.) albo po prostu wystawiane na półkach sklepowych bez znaczka. A jak chcecie znaczek, to (za ekstra opłatą) dokleją/doszyją cichaczem na miejscu. Sama zakupiłam NIELEGALNIE LEGALNĄ podróbkę paska Louis Vuitton, dla męża - spod lady. Oryginały chodzą w Polsce za jakieś 2,400zł. Jak nas przyciśnie będziemy mieć prawie na trzy raty hipoteczne ;) ;) (dla ciekawości - dałam za niego około 50zł - to się nazywa targowanie, co?!?).

Oprócz domów towarowych i eleganckich sklepów w Pekinie jest jeszcze mnóstwo ryneczków, bazarków, targowisk z różnymi duperelami. A tam to naprawdę różnie bywa z oryginalnością produktów. I z targowaniem. Weszłyśmy raz do wielgachnego budynku z asortymentem dla dzieci - no niektórych ORYGINALNYCH chińskich zabawek w życiu bym nie kupiła. Takie badziewie! A tam akurat nie można było się targować wcale...

Wejście na Targ żywności
Na bazarku różności

I nie można było się też targować w instytucie jedwabiu czy pereł, czy herbaciarni (na herbatkę Was jeszcze zabiorę), ale tam z kolei z okazji Nowego Roku na wstępie dawali nam spore zniżki (aż sam przewodnik się zdziwił). Podobno naprawdę słaby ruch w interesie mieli. No i dostawaliśmy coś ekstra (w sensie kup dwa - trzeci gratis), więc jak się dobrze sprawę zorganizowało z mamą i Siostrą to też nie było źle :D :D

Podsumowując - zakupy w Chinach to naprawdę ciekawe doświadczenie. I pisze to ktoś, kto już nieraz musiał się targować - czy to w Europie, czy to w Afryce...

A, wiecie co jest najlepsze w tym wszystkim? Że o ile zakup podróbek w Chinach jest jak najbardziej legalny, to ich przywóz do Polski już zupełnie nie...!! I co Wy na to?? :D :D

Poczytaj również o chińskim:



sobota, 20 lutego 2016

Chiny - zakwaterowanie...

Normalnie bym olała opis hotelu - bo na pewno wszyscy czekają na foty z chińskich świątyń, wypasionych budynków i ... jedzenia :)

Ale z naszym, hotelem wiąże się kilka... hm... interesujących opowieści. Więc co mi tam :)

Przy okazji - wszystkie informacje, które zamieszczam 
wynikają albo z moich obserwacji, 
albo z zapamiętanych słów naszych przewodników 
(Polaka i Chinki). 
Tylko wiecie... różnie to bywa z moją pamięcią... ;)

Mieszkaliśmy na (teoretycznie) 10 piętrze. Tu chwilowo nie rozpiszę się więcej, bo... będzie konkurs z nagrodami :D :D 

Hotel Plaza ***


Nasz hotel miał *** i myślę, że dużo nie odbiegał od standardów europejskich. Jednak było w nim - a konkretniej w pokojach - kilka ciekawostek:
  • większość rzeczy była umiejscowiona... niżej. A już szczególnie kibelek. To stereotyp, że Chińczycy są mali i niscy - widziałam sporo wysokich Tambylców ;) (o grubasach nie wspomnę...). Jednakże w miejscach publicznych zamiast tradycyjnego (wg nas) sedesu mają zazwyczaj dziurę w podłodze! Nie do końca jest to toaleta rzymska, bo tam jest o co oprzeć dupsko... z tym że publicznie. A tu trza se przykucnąć, odsłonić zadek i ... no sami wiecie... I myślę, że właśnie z tego powodu i mi mieliśmy w pokoju sedes w wersji mega niskiej. Ale jednak - uffff - był to sedes!!!
    Jakże uroczy kibelek publiczny...
  • na wyposażeniu każdego pokoju były maski przeciwgazowe i latarki. Chińczycy mają na ich punkcie małego hopla. Szczególnie w miejscach publicznych. A to na wypadek wojny, a to na wypadek trzęsienia ziemi, a to na wypadek eksplozji którejś z 15 elektrowni jądrowych (budują kolejne 9...). Choć akurat w tym przypadku to nie wiem, czy im mocno pomoże taka maska... Więc i my miałyśmy te jakże atrakcyjne maski na stanie - a za ich uszkodzenie groziły masakryczne kary!!
  • kary też groziły za... pobrudzenie ręcznika! Szok, co? Szczególnie, jak się jest kobietą z wodoodpornym tuszem do rzęs... Przed samym zakwaterowaniem poproszono nas o... nie farbowanie włosów!! Żeby przypadkiem nie pofarbować i ręczników...!!! Tak czysta przed wytarciem to dawno nie byłam...
  • a dbanie o czystość była trochę utrudniona, bo... owszem, mieliśmy i wannę i prysznic, ale nie mieliśmy ani tu, ani tu ruchomej słuchawki prysznica. W wannie tylko kran. Pod prysznicem tylko deszczownica (właśnie wygooglowałam jak to się nazywa, ha!!). No nam to utrudniało życie. Ech, te nasze europejskie przyzwyczajenia...
  • ... także do dobrze oświetlonych pomieszczeń. Udręka!! W pokoju miałyśmy tak nastrojowo, że tylko dzieci robić!! Lamp było wszędzie od groma, ale solidnie oszczędzano na nas z mocą żarówek. Normalnie malowałam się na ślepo - doszłam do perfekcji ;) Ta mroczność trochę gryzie się z chińskim podejściem do życia - oni odczuwają spokój, gdy jest bardzo jasno, bardzo tłoczno i bardzo głośno. W ogóle są strasznie krzykliwych narodem. Może to był ukłon w naszą stronę, że taki nastrój nam zrobili - a my tacy niewdzięczni???
  • za to codziennie dostawałyśmy wodę butelkowaną, sztuk 3. Stawiano je zaraz koło umywalki, pewnie z przeznaczeniem do mycia zębów. Tylko nasza mama męczyła się z wodą butelkowaną - nam z siostrą Zemsta Cesarza jakoś mało straszna się wydała, więc bez zastanowienia korzystałyśmy z kranówy. I nic nas nie złapało. W ogóle nikogo nic nie złapało. Więc albo wodę faktycznie mają tak dobrą jak się chwalą (bo się chwalą), ale wszystko co złe wypaliło w nas ich ostre żarcie... Na szczęście więc nigdzie publicznie nie musieliśmy celować dupskiem w dziurę w ziemi w wiadomym "rzadkim" celu... Naprawdę ufff.... Co do wody, to również w autokarze codziennie rozdawali nam po butelce na głowę. W końcu uzbierał nam się mały zapas. Bo do każdego posiłku również były napoje (a herbata to już w ogóle bez ograniczeń). Miła odmiana po różnych wyprawach po innych egzotycznych krajach, gdzie woda była na wagę złota...! 
    Nasz "mały" zapas wody...
  • dbano także o nas stawiając na holu każdego piętra jonizator powietrza. Dla mnie pewna nowość, ale ja - przykładowo - nie mieszkam w Krakowie... Nie wiem, czy to pomagało, bo jak już wiecie miałyśmy szczęście i nie było smogu (dzięki Bogu za mega długi Nowy Rok!! - wszystko co przemysłowe ograniczone lub zamknięte, ludzie na urlopach, mały ruch na ulicach - ufff ufff ufff). Ale hole w hotelu były zupełnie bez okien, więc może jednak?? 
    Jeden z hotelowych holi
  • i również dbano o nas w zakresie usług telefonicznych. He - na te kilka metrów pokoju, łazienki i mini-przedpokoju dano nam aż trzy aparaty telefoniczne!! I router z wifi... który odkryłyśmy dopiero trzeciego dnia... Oj tam, oj tam... ;) ;) I tak większość "naszych" stron www była zablokowana... Jednak jedna fajna rzecz wynikała z tej ilości telefonów - wszyscy mieliśmy odgórnie ostawione budzenie. No nie dało się go przeoczyć...! ;)

Tak czy owak nasza trójeczka (mama, Siostra i ja) mieszkała w jednym pokoju. A że ja byłam na przyczepkę - to dostałam... dostawkę. Masakryczną dostawkę. Bez szans zmienienia... Pierwsza noc była szybka - tak byłam zmęczona zmianą czasu i intensywnym zwiedzaniem, że spałam jak zabita. Ale potem obudziłam się jak w kostnicy... taka była niewygodna...
Dwa wypasione wyra i moja dostawka...
Na szczęście, jak już pisałam i będę powtarzać pewnie jeszcze ze sto razy, mieliśmy świetnego przewodnika. Od razu wiedział w czym rzecz - nie ja pierwsza spałam na dostawce (wszystkie pokoje w hotelu były dwuosobowe) (nawet w dwupokojowych apartamentach trzecia osoba spała na dostawce). Nie mógł mi zmienić łóżka, za to organizował dodatkowe kołdry, żebym mogła je sobie włożyć pod moje delikatne dupsko :D I tak je poskładałam, że w sumie spałam na... siedmiu warstwach :D :D Jak prawdziwa księżniczka... na dostawce. 

Jednak na tym nie koniec. Od wielu lat śpię w korkach. Bez stoperów normalnie nie ruszam się z domu. A tym bardziej, gdy śpi się z własną matką, która w nocy potrafi dać ostro-chrapiącego czadu... Którejś nocy tak się wierciłam (chrapanie było słychać mimo stoperów!!), że mi w końcu wypadły. Na nieszczęście nie mogłam ich znaleźć w tych moich pierzynowych warstwach. Na szczęście miałam sporo zapasowych...

I tak właśnie stałam się Księżniczką na ziarnku wosku
Bo wiecie, w Chinach wszystko jest podrobione. Nawet Księżniczki ;) ;)

piątek, 19 lutego 2016

Chiny - podróż do...

Ok, mam już większość zdjęć - zaczynamy sprawozdanie :)! Narazie - zupełnie od początku. A potem się zobaczy (trudno - przykładowo - o jedzeniu pisać dzień po dniu... to trzeba traktować jako całość, osobny temat...).

A na początku to trzeba było do tych Chin dotrzeć ;)

Chiński kotek na polskim lotnisku
Lot mieliśmy z Warszawy, do której uprzednio musieliśmy dojechać (chyba jeszcze nie pisałam - mieszkam w Bydgoszczy, Kujawsko-Pomorskie). Trasa przebiegła nam elegancko (jechaliśmy nową, jeszcze darmową, autostradą), tak więc na lotnisku byliśmy dobrą godzinę przed planowanym byciem. Nic to - mogłyśmy sobie na spokojnie oddać bagaże, wypić herbatkę i porobić foty do albumu (bo zrobię go NA PEWNO!!!). 

Herbatka na lotnisku
- co by się wczuć w chiński klimat

Doczekałyśmy się zbiórki i już zrobiło się ciekawie. Na wycieczkę leciało jakieś 90-100 osób, w tym trzech pilotów-przewodników. Nam się trafił najlepszy z najlepszych - poważnie, powinni mu dać ekstra premię!! Ludzie zostali podzieleni na trzy grupy - każda grupa miała swojego przewodnika-opiekuna. No i cóż - mieliśmy farta :) 

Plac zabaw dla dzieci - świetna sprawa!

Czas pomiędzy prześwietleniem bagaży podręcznych a wylotem spędziłam na poszukiwaniu magnesu z samolotem, dla koleżanki. No słuchajcie - dramat! Na calutkim lotnisku ani jednego!!! (Na lotnisku w Pekinie również brak... może to trzeba kupować w biurze LOTu czy gdzieś tam...???).



Tak czy owak, mieliśmy fajowe miejsca, obok siebie, przy oknie (moja Siostra już się o to odpowiednio wcześniej postarała), ale że samolot w połowie był zupełnie pusty to i tak się poprzesiadałyśmy. W końcu leciałyśmy jakieś 8 godzin, przez noc... Warto było mieć ekstra miejsce na rozprostowanie naszych ślicznych nóżek :D :D

Przy okazji - wiecie jakie są dopłaty za siedzenie w lepszej klasie? od 1,500zł do jakichś 3,000zł... Nieźle, co?!?!

Do tej pory latałam często i w wiele stron świat, ale niewątpliwą przyjemność lotu Dreamliner'em miałam po raz pierwszy. No słuchajcie - cacuszko!! Start i lądowanie - jak po maśle. Obsługa - bardzo życzliwa. Wyposażenie - ho ho ho i jeszcze trochę!! Wc - padłam z wrażenia!! (a ja się trochę boję korzystać z toalety w samolotach...). Naprawdę - gdybyście kiedyś mieli okazję - polecam!!

Podgląd na trasę lotu

Co tu wybrać, co tu wybrać??

WC


Obiadek

Śniadanko - pudełko

Śniadanko - zawartość

Po zjedzeniu dwóch posiłków, obejrzeniu dwóch filmów i kilku seriali, pograniu w kilka gierek i porobieniu innych rzeczy dla zabicia czasu wylądowaliśmy na bajeranckim lotnisku w Pekinie. Na NAJWIĘKSZYM LOTNISKU NA ŚWIECIE. Dość powiedzieć, że po odbiór bagaży musieliśmy pojechać wewnętrznym pociągiem... (więcej ciekawych informacji TU). No zrobiło na mnie wrażenie - wypasione, czyściutkie, błyszczące, z Chińskimi dekoracjami (mogłyśmy się im przyjrzeć na koniec wycieczki, przed wylotem do domu). I głośne!! Nasze "maleńkie" Okęcie naprawdę się umywa. Też było czyste, schludne i elegancko zorganizowane. Ale jakieś takie ciche, czasem wręcz martwe. Pekin natomiast - samiutkie centrum życia. 

Aha - już jesteśmy w Pekinie!

Największe lotnisko świata - z okna samolotu


Najbardziej, po wylądowaniu, bałam się ciężkiego powietrza. Gdy wyszłam z lotniska w Nowym Jorku myślałam, że się uduszę - tak było gęste i śmierdzące. A tu, bardzo proszę, miła niespodzianka. Temperatura jak w domu - powietrze jak w domu! Potem się okazało, że (jak ze wszystkim), mieliśmy dużo szczęścia, bo smog był prawie nieodczuwalny. W sensie tak wiało, że go przewiało gdzie indziej. Dlatego też pewnie tak trudno było mi uwierzyć, że oto jestem już w innej strefie czasowej, na innym kontynencie, w zupełnie innej kulturze, gdzie Biały Człowiek to rarytas. Było tak normalnie, tak dobrze i to obiecująco, że aż niemożliwie!

Sami widzicie - mocne, pozytywne emocje od samiutkiego początku!! A dalej będzie tylko lepiej :D :D :D


czwartek, 18 lutego 2016

Chiny - słowo wstępu...

Wiem wiem, że czekacie. Na zdjęcia, opisy, ciekawostki - czyli relację z mojego (niesamowitego) pobytu w Pekinie. Bo stwierdzenie, że sobie zwiedziłam Chiny jest ogromnym niedopowiedzeniem...! Sam Pekin ma średnicę około 200km i każdego dnia mieliśmy bardzo obfity program z szeroko pojętym zwiedzaniem i doświadczeniem kulturowym. Żeby móc powiedzieć "zwiedziłam Chiny" musiałabym tam chyba być przynajmniej z rok... a i to by pewnie nie wystarczyło!!


BEIJING = PEKIN ;)


Tak więc pozwiedzałam sobie Pekin, z którego ani razu nie wyjechałam, he. 

Mieliśmy farta niesamowitego! Póki co - tak pokrótce:
- oba loty były bezpośrednio Warszawa-Pekin
- trafił nam się rewelacyjny przewodnik. A w sumie to nawet dwóch (Polak i Chinka)
- przez większość czasu mieliśmy świetną pogodę do robienia zdjęć
- przyleciałyśmy zaraz po chińskim Nowym Roku - miasto było ślicznie udekorowane
- j.w. - uniknęliśmy stania w mega korkach (rozwinę temat - obiecuję!)

Jeszcze nie wróciłam na czas polski, czuję się strasznie zamulona i nie mogę skupić myśli. No musicie dać mi kilka dni na powrót do normalności. I na posegregowanie zdjęć, bo jest ich kupa i trochę ;) I na uporządkowanie myśli, bo naprawdę nie wiem od czego zacząć...


Noworoczne dekoracje



A może mi pomożecie?? 
Co byście chcieli wiedzieć?? 
O czym mam najpierw opowiedzieć?? 
Jakie zdjęcia wstawić?? 

Tylko please - nie piszcie, że wszystko....
 ;) ;) 

piątek, 11 grudnia 2015

Niebezpieczni ludzie

Zdarza Wam się trafić na kogoś mega podejrzanego? Groźnego? Niebezpiecznego? He, mi często. I to w bardzo zaskakujących okolicznościach! Czasem kończy się na strachu, czasem - no niestety nie...

Specjalnie dla Was, kilka historii mrożących krew w żyłach. Pierwsza z dzisiaj!!


1. Zagrożony trening z Buggy Gym

Mój mąż wyraził łaskawą zgodę na moje pójście na trening bez Em. (teoretycznie wyzdrowiała, w praktyce musi nabrać odporności). No więc z radochą poszłam. Spotkałyśmy się z mamami jak co tydzień w miejskim parku sportu i rozrywki, nieco (wyjątkowo) wyludnionym. Trochę sobie ponarzekałyśmy na zimne dupska, poplotkowałyśmy, pośmiałyśmy się - ale przede wszystkim dawałyśmy czadu ;) Przynajmniej do czasu!
Gdy byłyśmy już na powrotnej drodze do samochodów (ale jeszcze ćwiczyłyśmy), nagle za nami zaczął się wydzierać jakiś facet! Niby kulturalny, czysty, szedł prosto - ale to co mówił w ogóle nie nadaje się na publikację!!! Darł się głośno, wyzywając (nas??) od różnych przenajgorszych... Nasza trenerka, która na początku zajęć ostrzegła, że dziś nie biegamy (a chciałyśmy) ekspresowo zmieniła zdanie i razem z nami rzuciła się truchcikiem w stronę parkingu. A on ciągle za nami dziarsko szedł i darł się w niebogłosy!! Nie wiem jak inne dziewczyny, ale mi się zrobiło straszno i nagle poczułam, że jak będzie trzeba to tym truchtem dotrę aż do domu (a mieszkam po drugiej stronie sporego miasta...).
I prawie by tak było, bo pilot do samochodu, którym otwieram drzwi i uruchamiam auto - zastrajkował! Normalnie scena z horroru (tylko że w dzień). Środek lasu. Zero ludzi oprócz nas - mamusiek z wózkami. Płaczące dziecko. Krzyczący, podejrzany, grożący zabójstwem typ. Trzęsące się ręce nie mogące otworzyć auta. I samochód Straży Miejskiej... który akurat odjechał...
Typ na szczęście skręcił i poszedł się drzeć w stronę cywilizacji (może go ktoś tam spacyfikował??), a mój pilot się opamiętał. Tak więc wszystkie elegancko wróciłyśmy do domów, bez rozciągania... ;)

2. Napad w UK

Zanim wyjechałam do USA zdarzyło mi się dwukrotnie spędzić wakacje w UK. Za drugim razem mieszkałam w biedniejszej dzielnicy Londynu (nie patologia, no ale jednak...), dzieląc mieszkanko z grupką sympatycznych osób z Polski (w sumie to przyjęli mnie na wakacje). Wszyscy za dnia pracowaliśmy, no ale popołudniami/wieczorami żyliśmy sobie jak normalni młodzi ludzie. 
Tak więc jednego popołudnia wybrałyśmy się z dwiema współlokatorkami do kina. To była jakaś prześmieszna bajka, bo wracałyśmy wieczorem do domu mocno uhahane - po same pachy! Byłyśmy trzeźwe, porządnie ubrane, ale zataczałyśmy się ze śmiechu. Dla osoby postronnej - naćpane wariatki. Przechodziłyśmy właśnie obok parku, gdzie za dnia bawiło się mnóstwo rodzin z dziećmi, aż tu nagle wyskoczyła na nas banda Murzynów (nie wiem jak mam napisać poprawnie... Afroamerykanin to chyba w USA??). Nie wiem ile ich było - 6? 8? Byli wielcy, pod wpływem czegoś, mieli długaśne łapska i dziwnie mówili... Tak czy owak zaczęli dziewczynom wyrywać torebki (ja miałam spodnie-bojówki i wszystko upchane po kieszeniach), wyciągnęli noże, złapali nas i już tymi nożami przy naszych szyjach...! Zaczęłyśmy się drzeć jak prawdziwe wariatki - do teraz się dziwie skąd taki power miałyśmy!! Nie wiem, czy byli tak zdziwieni naszym oporem, czy po prostu spowolnieni przej jakiś zupełnie nielegalny "dopalacz", ale zdołałyśmy im uciec. Biegniemy, biegniemy - a tu na przeciwko wychodzi ku nam kolejny czarnoskóry mężczyzna. Krzyczymy o pomoc, a on ciach - wyciąga nóż! No mówię Wam - prawie się nie posikałam ze strachu... Szczęście w tym nieszczęściu, że naprawdę mieli spowolnione ruchy a my mieszkałyśmy niedaleko.
Gorzej, że zabrali jedną z torebek, z bardzo ważną zawartością....
Nie jestem rasistką, ale po tym zdarzeniu przez kilka lat przy czarnoskórych mężczyznach dostawałam gęsiej skórki...

3. Urwane lusterko

W zimowy wieczór wracałam z pracy do domu. Nie padał śnieg, ale było mroźno i brzydko. Warunki do jazdy - mega fatalne. Kieruję sobie autkiem, jestem już na ostatniej prostej, aż tu nagle przed maskę wytacza mi się podchmielony pan. Wyturlał się z tramwaju i z rozmachem i z rozpędu wszedł mi przed autko. Pierwszy odruch - klakson ostrzegawczy, że hello!! Może i miałam wtedy małe autko, ale w pojedynku jeden (człowiek) na jeden (samochód) bezprzecznie wygrywało. A co pan na to? Ano pan się na to autko moje rzucił!! A za nim jego syn (chyba), odrobinę mniej podchmielony. Niby pana odciągnął, ale nie do końca, bo chwilę potem moje autko zostało bez lewego lusterka. A w sumie to dyndało owe lusterko na jakimś kabelku... 
Nie zgadniecie co dalej. Ja się zatrzymałam na poboczu, a panowie weszli sobie jak gdyby nigdy nic do lokalu gastronomicznego na ciepłą zupkę (czy coś - bo już nie pamiętam). Trzęsłam się jak osika - i z nerwów, i ze strachu (bo celował w okno) i z zimna (przede wszystkim) ale zadzwoniłam i do Ka. (który był w domu) i na policję. Ka. zdążył przybiec, panowie zjeść i wyjść i dopiero wtedy łaskawie podjechali gliniarze w cywilu, z błyszczącymi odznakami na sznurkach. 
Akcja skończyła się ich bieganiem po kamienicach w celach poszukiwawczych obu panów (bez skutku) i moim zeznaniem na policji (postępowanie umorzone - wiadomo...).
Jeden plus - pani policjantka pokazała mi fajne ustrojstwo do pobierania odcisków palców i sobie potestowałyśmy w między czasie ;) ;) ;)

4. Miłosne pomyłki

He he, o tym mogę pisać i pisać!! I może nie mrożą aż krwi w żyłach, za to niezła czarna komedia by z nich wyszła - tych historyjek. Dwie już Wam pokrótce opisałam:
I tak sobie teraz myślę, że o kolejnych fatalnych w skutkach znajomościach opisze również w oddzielnych postach - bo trudno się będzie zmieścić w kilku zdaniach... Tym bardziej, że dosłownie przed chwilą dostałam otwartą propozycję sexu przez kamerką na mojej prywatnej stronie fb... od jakiegoś Azjaty... Poważnie...


Żeby Was jednak nie zostawić z niczym - historyjka z dreszczykiem, ale taka z przymrużeniem oka. Jednak i w niej jest jeden taki podejrzany pan...

5.Amerykańska burza

Rzecz się działa pod koniec mojego pobytu w USA. Moja Siostra przyjechała do mnie na swoje wakacje i mieszkała razem z moją amerykańską rodziną. Oni (Amerykanie) wszyscy gdzieś wybyli (już nie pamiętam gdzie, mnóstwo mieliśmy tych imprez i okoliczności), a my z Siostrą zaległyśmy na ogromnej kanapie przed TV.
I teraz ważny opis miejsca w którym się znajdowałyśmy - wielki salon/pokój dzienny. Podłużny. Jedna z dłuższych ścian przylegała do reszty domu, reszta ścian była prawie cała oszklona. W obu krótszych ścianach podwójne, duże, szklane drzwi do ogrodu. Kanapa na samym środku, TV w rogu dwóch oszklonych ścian. Zero zasłon, firan, rolet. A sam dom stał (i stoi) po środku otwartego trawnika - zero płota, trochę krzaków i drzew.
Wracamy do akcji - wylegujemy się na kanapie, coś tam wcinamy i oglądamy film (chyba Dzień Niepodległości, bo normalnie to tam leciało na okrągło!!!!!). Tak czy owak - nagle jeb! Piorun! Jeden, drugi i dziesiąty! Ciemny, późny wieczór i błyskawica jedna za drugą. Burza z prawdziwego zdarzenia. Same pioruny, bez deszczu. I choć było straszno, to my nic - nadal z siostrą zalegałyśmy i oglądałyśmy... 
Aż tu nagle błysk - a za przeszklonymi drzwiami postać. Stoi i się gapi. A potem zaczęła machać... Jezusie drogi, ale nas podniosło!! Słuchajcie - podwójny zawał! Jak ktoś cierpi na za słabe ciśnienie - naprawdę polecam taką kurację. Postać okazała się naszym sąsiadem, który wiedział, że jesteśmy same i chciał się upewnić, że się nie boimy. O ironio - bać się zaczęłyśmy dopiero po jego wizycie... Normalnie tylko brakowało, żeby miał kaptur (jakby padało) i trzymał kosę albo piłę mechaniczną... Mimo że był nieziemsko przystojny i miał jeszcze przystojniejszego syna na wydaniu - nigdy mu tego nie wybaczyłyśmy!!



No dobra - pochwalcie się. Na pewno i Wam coś się czasem przydarza, co podnosi ciśnienie, stawia włosy i mrozi krew. Kto pierwszy? :D :D

piątek, 6 listopada 2015

Ale dlaczego Chiny?

He - wiele osób zadało mi to pytanie. Łącznie z panią dentystką, wczoraj. W związku z tym - specjalnie dla Was - uchylam rąbek tajemnicy. Mam nadzieję, że nie pomylę się w zeznaniach! I z tego miejsca proszę moją siostrę (daję Ci kryptonim "Siostra", co by wątpliwości nie było) o sprawdzenie chronologii i komentarz :-)

Bo wszystko zaczęło się od mej Siostry.


Dlaczego jadę akurat do Chin 
- historia prawdziwa.

Jakiś czas temu moja Siostra opuściła nasz dom rodzinny i wyprowadziła się na swoje. A na tym swoim wymyśliła sobie, że w sypialni na ścianie zawiśnie specjalna mapa świata. Taka do kolorowania - tam gdzie się pojedzie, ten kraj się zamalowuje (no albo część kraju, bo jednak nie wszędzie w USA była - przykładowo). Mapę tą montował nasz ojciec jedyny no i ... uszkodził Chiny. Żeby głupio nie wyglądało, Chiny zostały oznaczone - a nie zwiedzone.

I wtedy właśnie ma Siostra postanowiła, że kolejnym jej przystankiem w podróżach po świecie będzie kraj gdzie (być może) jedzą koty (Alcia - bardzo ciepło myślę o Tobie!!!). Zaczęła więc przeszukiwać oferty i w końcu, na początku tegorocznego okresu wakacyjnego - znalazła. 

Nie znalazła jednak (pech-pech) żadnego towarzysza podróży wśród swoich znajomych. Zaproponowała więc wycieczkę moim rodzicom. Mama zgodziła się prawie od razu, ojciec popukał się w czoło (on chce do Wietnamu... jak mi wykupi wycieczkę z przelotem to się poświęcę i mu potowarzyszę... :D).

Jedyny, maleńki, ociupeńki szczegół im jeszcze został na sam koniec - JA. W sensie nie "ja", że chciały bym pojechała, ale "ja" i pierwsze urodziny mego dziecięcia nr 2. Które - jak już wiecie - przypadają w samym środku wyjazdu (lecimy w lutym). Więc trzymały wszystko szczelnie za zębami aż wydała je sąsiadka z działki...! (chyba jej przywiozę jakąś pamiątkę, tak myślę...)

No a reszta już jest znana - dowiedziałam się, przegadałam sprawę z mym lubym, obgadaliśmy sprawę finansową (nie oszukujmy się, tanie to TO nie jest... niestety) i urodzinową (sfałszuję datę przy zdjęciach w albumie... ale cicho sza!!) i ta dam... lecę :D :D

I jak? Spodziewaliście się takiej historii?? Nic dziwnego, że mam potrzebę pisania bloga... :D

P.s. Siostro ma - doczekałaś się! Cały wpis prawie tylko o Tobie!! Bój się - rozkręcam się :D
P.s.2. Do moich wyjazdowych dylematów powinnam dopisać jeszcze sprawę podkładania bomb w samolotach... Mam jednak cichutką nadzieję, że a) nikt nie weźmie Chin na celownik i b) uporają się z tym problemem do lutego... Pliiiiiiiiis!!!