czwartek, 31 marca 2016

Płacić czy nie płacić? cz.II

Wracam do tematu płacenia za pobyt z dzieckiem w szpitalu. Dla przypomnienia, w skrócie przedstawiam w czym rzecz (cały wpis tutaj KLIK):

środa, 30 marca 2016

Moja mama jest pedantką!

Nie, nie, tytułowa "mama" to nie ja. Dziś czytamy dosłownie - "moja mama" to moja mama...

Mam nadzieję, że mieliście cudowne Święta! Że mimo chorób (jak u nas), zawirowań finansowych (jak u nas) i pewnych rodzinnych... hm... nieprzyjemności (jak u nas) spędziliście ten czas w radości, miłości i (świętym!!!) spokoju!

I teraz się przyznajcie - kto szalał przed? Ze sprzątaniem, zakupami, gotowaniem...? No kto?

poniedziałek, 28 marca 2016

Święta, święta i po...

Jak tam obżartuchy? Uzupełniliście zapas kalorii na następne pół roku? Czy korzystaliście z pięknej pogody i na bieżąco spalaliście kalorie? :D Ja, niestety, robiłam tylko zapasy tłuszczyku - na dwór wyszłam tylko na balkon... A czemu? No zgadnijcie... Tak, zgadza się - choroba nadal zbiera swoje żniwa...

niedziela, 27 marca 2016

Masaż stóp dziecka - sposób na całe zło!

Moje dzieci należą do grupy pieszczochów - lubią być masowane, tulone, ściskane i całowane. Przynosi nam to obopólną radość i zaspokojenie potrzeb wyrażania miłości na linii rodzic-dziecko-rodzic. 

Jednak nie wiem czy wszyscy wiecie, że masaż poszczególnych części ciała może przynieść dziecku nie tylko komfort psychiczny i emocjonalny, ale także pomóc w pokonaniu różnych dolegliwości! I tak, bardzo proszę, kilka rad jak masować małe ukochane stópki aby przynieść dziecku ulgę:

czwartek, 24 marca 2016

Dziecięce przygotowania do Świąt Wielkanocnych

Za kilka dni Wielkanoc. A my w wirze przygotowań. Rozczaruję Was jednak - wcale nie myjemy okien, nie trzepiemy dywanów ani nie remontujemy łazienki (kaha80 - nadal się kulam ze śmiechu!!). Bo my tu częściowo ciągle jesteśmy na chorobowym i zamiast siedzieć w kurzu i brudzie różnego pochodzenia świetnie się bawimy! O, właśnie tak:

wtorek, 22 marca 2016

Farmaceutka wie (naj)lepiej!

Jeszcze nie ochłonęłam po naszej dzisiejszej (mało) przyjemnej wizycie w szpitalu (KLIK), a tu proszę - kolejna osoba wcisnęła mnie w ziemię! A w sumie to mi szczęka opadła, na ową ziemię właśnie...

Po wycieczce do szpitala Em. była już tak zmęczona, że olałam aptekę i wykup antybiotyku i pojechałam prosto do domu położyć ją spać. Za to zanim odebrałyśmy eL. z przedszkola wstąpiłyśmy do apteki w jego sąsiedztwie (no bo po drodze). I to tam pani mgr zaszalała...

Zanim jednak Wam opowiem co i jak, słowo wyjaśnienia. Przez te wszystkie szpitale, choroby, lekarstwa i stresy owego czasu Em. nabawiła się problemów brzuszkowych. Szybko jej minęły, kupki wróciły do normy, niestety zanim to nastąpiło - zrobił jej się mały hemoroid. Kto miał, ten wiem - nic fajnego. Lekarz wiedział o tym, ale przy okazji badania w szpitalu napomknęłam i o tym - co mi szkodzi spytać o dodatkową opinię? Pani dr stwierdziła, że skoro mnie to aż tak nurtuje to nie ma sprawy (no bo co jej szkodzi?) i da mi skierowanie do chirurga - niech oceni czy mam się faktycznie czym martwić (no bo co mu szkodzi?). A po pomoc doraźna (tak jak mój lekarz) wysłała mnie do apteki po jakiś kremik. Kremik w domu jeden mam, homeopatyczny, ale że średnio w niego wierzę to szukam alternatyw...

A teraz do rzeczy. Oto, co wydarzyło się w aptece, gdy już miałam zrealizowaną receptę:

- A tak przy okazji, przez (tu wymieniam wszystko co się Em. przydarzyło zdrowotnie) dziecko ma hemoroida na zewnątrz pupci. Nie jest bardzo duży, ale wiem, że ją czasem boli przy kupce. Lekarz o tym wie, czekamy na wizytę u chirurga... Czy mogłaby pani nam coś polecić na przetrwanie tego czasu, coś na hemoroidy? - spytałam uprzejmie.
- A skąd pani wie, że to to?! - pyta podejrzliwie. Domyślam się, że zgubiła się w moim wywodzie...
- Byłam u lekarza... I w szpitalu... - tłumaczę w skrócie.
- A to oni się nie muszą znać! To może być wszystko! - pani podnosi głos. - Przecież to może być problem ze zwieraczem! Albo nawet coś rakowego! Ja pani nic nie sprzedam! Niech pani idzie prywatnie do lekarza! 

I poszłam. Sio z apteki. A szczękę wlokłam za sobą, bo wierzyć mi się nie chciało, że mi pani mgr tak powiedziała właśnie. Bo ja mam psiapsiółkę farmaceutkę. I jeszcze jedną w rodzinie też. I często - naprawdę często - bywam w aptekach. Ale mi się TAKA pierwsza zdarzyła, gdzie pracują TAKIE mądrzejsze od lekarzy. Bo ja nie twierdzę - oni (farmaceuci) naprawdę dużo wiedzą i dużo mogą doradzić!! Ale no naprawdę - mogła mnie chociaż poprosić o pokazanie dupska mego dziecka... A nie tak bez badania.... (sarkazm aż boli...)



A dzień się jeszcze nie skończył. Aż strach się bać - bo zamierzałam iść wieczorem na duże zakupy...!

Pielęgniarka Samo Zło...

Em. miała na dziś skierowanie do szpitala w celu diagnostyki po ostatniej chorobie przeleżanej w szpitalu (pisałam o tym TU). Skierowanie musiałam zostawić na oddziale, ale na wypisie czarno na białym mi wydrukowali: w celu diagnostyki proszę się stawić na tutejszym oddziale w dniu  22.03.2016, godzina 8:00

Drodzy mądrzy i inteligentni dorośli - zagadka na dziś - jak rozumiecie te zalecenia? Bo ja zrozumiałam je dosłownie - spakowałam Em. do małej torby, zostawiłyśmy eL. w przedszkolu, potem kurtki w szatni i za pięć ósma byłyśmy na oddziale "przed ladą".

I co? I zostałam tak zjebana przez pielęgniarkę, że gdyby nie a) dzieci, b) kamery, to normalnie doszłoby do rękoczynów (i słowo daję, nie wiem kto komu by przyłożył!). Wytłumaczyłam otóż pani "za ladą", że tak zrozumiałam z wypisu (wypisem jej machnęłam przed nosem), a ona na to, że wszyscy wiedzą, że tu chodzi o Izbę Przyjęć. I że ona nie zna mojej historii choroby (jakbym to ja miała być leczona) (poza tym historię mają w komputerze czy innych kartotekach....) i że inni rodzice zrozumieli tylko ja jestem taka a owaka.

Ale nie to mnie najbardziej zdenerwowało. Bo wiecie, jak mi za pierwszym razem chamsko (naprawdę chamsko!) zwróciła uwagę, że muszę iść najpierw na Izbę Przyjęć, to ja na spokojnie i z uśmiechem przyznałam się do błędu, że źle zrozumiałam i zwyczajnie poprosiłam o informację co w takim razie mam zrobić, by było dobrze. A baba demonstracyjnie odwróciła się do mnie plecami robiąc "ankietę" wśród innych rodziców z "poczekalni" czy oni zrozumieli jak tu trafić zgodnie z drogą urzędową, że tak to ujmę... Ale mi gula podskoczyła...!! Ja może i nie wyglądam jak wielce zamożna, profesjonalna mamuśka z wyższych sfer, ale to nie powód, żeby mną wycierać podłogę. Tym bardziej, że ja do baby z kulturą (i stresem - przecież o moje dziecko chodzi i nie jestem w stanie przewidzieć, co wyjdzie z wyników!) a ona na wstępie do mnie wrednie:
- Dzień dobry, miałam się dziś stawić na oddziale...
- No i?!
...

I tylko mi nie mówcie, że może miała okres. Bo tak się składa, że ja też mam a jednak nie strzeliłam jej od razu w pysk. Choć kusiło...

Na szczęście znam to babsko okropne jeszcze z pierwszego pobytu Em. w szpitalu. Pani zdecydowanie pominęła się z powołaniem - powinna pracować w skarbówce, ewentualnie w ZUSie... Ale nie "przy okienku", tylko gdzieś tam w środku, zamknięta z papierologią. 

Niech no tylko kiedyś trafi do mnie na jakiekolwiek moje zajęcia. Bo ja wierzę w karmę...

Co do Em. to wyczekaliśmy swoje w Izbie Przyjęć, doktórka obadała nas na lewo i prawo i odesłała do domu. Bo żeby przyjść do szpitala Em. musi być ZDROWA, a jeszcze nie jest. Gratis dostaliśmy antybiotyk i komfort psychiczny, że nie muszę się z tym babsztylem-pseudo-pielęgniarką męczyć cały dzień...


KONIEC

ps. Drogie pielęgniarki - nie zrozumcie mojego wpisu źle. Ja Was podziwiam i spotkałam wiele pielęgniarek naprawdę oddanych pacjentowi! Niestety - jak w każdym zawodzie, zawsze znajdzie się wyjątek...
ps.2 Teraz choćby się paliło i waliło to i tak nie zapłacę za ten spędzony czas w szpitalu. Wgrrrr....

piątek, 18 marca 2016

Klocki Duplo i Duplo-podobne

Tak mi się świetnie udał wpis o bydgoskim zoo dla babecznika, że aż mnie samą natchnęło! :P Nadal jesteśmy we trzy na chorobowym (bleeee), a Ka. rozpoczął przedświąteczny maraton dwunastek (bleeee do kwadratu) - no to co? No to zoo! Rzecz jasna nie w Myślęcinku, ale nasze drugie co do wielkości uwielbienia - z klocków!!

Nie będę Wam opisywać jak ta nasza kilkugodzinna zabawa się kształtowała - kto mnie zna, ten wie, że mam (tak - JA - a dzieci za mną, he) hopla na punkcie klocków. Kto nie wiedział niech zerknie na foty - przytłaczająca ich (klocków) ilość zajmuje nam sporą część dużego pokoju (a i tak nie rozłożyłyśmy torów dla kolejki... hm....). 

Często jednak mnie pytacie jakie klocki mam w domu i czy do siebie pasują. Bo - teraz pewnie wszyscy ci, którzy wiedzą ile kosztują duplo odetchną z ulgą - większość to o wiele tańsze "podróby". A nie widać, prawda? :)

czwartek, 17 marca 2016

babecznik.pl

To był dłuuuugi dzień! Ale nie mam zamiaru Wam dziś opowiadać o upierdliwym sąsiedzie, który to remontuje łazienkę tylko wtedy, gdy Em. ma iść spać. Ani o braku prądu, co chwilowo wyłączyło sąsiada (no i fajnie), ale i mój komputer z wi-fi (no i nie fajnie). Ani o mojej mamie, co to przyszła niby pomóc w tym naszym hurtowym chorowaniu, a tylko wprowadziła zamieszanie. Ani nawet o tym, że koniecznie muszę iść do dentysty.... 

Otóż nie! Dziś Wam o tym nie opowiem!

Za to - Panie i Panowie, Chłopcy i Dziewczęta - mam "niusa" (nie, nie jestem w ciąży, i tak, jakby co najpierw Was <moje wszystkie A.> powiadomię osobiście, nie przez bloga...). Zostałam zaproszona do współpracy przez babecznik.pl :D :D Zaproszenie to przyjęłam z wielką radochą i już od dziś moje wpisy możecie znaleźć również tam, w zakładce "DZIEJE SIĘ". Dla ułatwienia i na mym blogu takowa zakładka widnieje u góry strony ("KM na Babeczniku") - migusiem przeniesie Was tam, gdzie trzeba (nie, nie na Hawaje - takich znajomości się jeszcze nie dorobiłam... ;))

I oczywiście wszystkich zachęcam (a fanów z i okolicy Bydgoszczy to już w ogóle) do przeczytania mojego pierwszego "babecznikowego" wpisu. Tak milusio - o zoo :D :D (nie, no poważnie - widzieliście już małe dziki?!?!? LOVE)

 









No a teraz nie krępujcie się, życzcie mi powodzenia i składajcie gratulacje. 
Bo inaczej doniosę Zającowi i gwizdnie Wam wszystkie jajca!! ;)

Ps. Do odwiedzania babecznika tak w ogóle też zachęcam - nie tylko z mojego powodu :) Każda kobietka znajdzie tam coś dla siebie!

Remont na stronie...

Na pewno zauważyliście, że zmieniła się szata graficzna bloga. Nie na tyle, żeby się w nim nie połapać (prawie wszystko jest na starym miejscu), no ale poszalałam z kolorami :P A co tam - wiosna idzie! Mam nadzieję, że teraz już wszystko będzie elegancko działać, bo inaczej będziemy musieli porządnie się rozmówić z Panem Google... (co wcale nie jest takie proste w wykonaniu - próbowaliście kiedyś skorzystać z pomocy Google? Dla mnie to istny koszmar, gdy nie mogę pogadać z kimś żywym o rozwiązywaniu problemów...Wgr...!!!!).

Przy okazji tych wiosennych porządków opowiem Wam jak to się zdarzyło, że w ogóle piszę bloga. Opisałam to zupełnie na początku na fb, ale że zaraz potem zmieniłam nazwę (he, ja to naprawdę zmienna jestem), to wpis zniknął.  

A to było tak:

Jak wielu z Was mam prywatne konto na facebooku. I to właśnie tam pisałam sobie od czasu do czasu (raz częściej, raz wcale) co mi w duszy gra (czyli o tym, kto aktualnie jest u nas chory albo co głupowatego zrobiło/powiedziało moje dziecko). Ot, takie tam wpisy na kilka linijek. Aż tu nagle szok! Dostałam - pod jednym z takich wpisów "o niczym" - komentarz w stylu "czy ja z facebooka zrobiłam sobie bloga". Od osoby, z którą mam aktualnie żaden kontakt, a i wcześniej spotkałyśmy się zaledwie kilka razy. Po czym osoba ta (demonstracyjnie??) usunęła mnie ze znajomych. Nie ukrywam - trochę mnie wcięło, no bo... eee... mało to ludzi pisze sobie na fb jak na blogu? No właśnie...

Tak czy owak - posypała się garstka kontr-komentarzy od tych, co to lubią mnie czytać i stało się! Wzięłam się i założyłam sobie bloga. A szło mi jak po gruzie, no bo... ja antytalent techniczny jestem. Pisać mogę bez przerwy (tak jak i gadać zresztą), natomiast to całe organizacyjno-techniczno-www zamieszanie to mnie wprost przerastało! I nadal... wgrrr... daje w kość... Ale nie ze mną te numery - nie poddam się tak łatwo!!!

A dlaczego o tym piszę?!?! A bo może i TY masz ochotę założyć sobie bloga i popisać do świata, ale się boisz, krępujesz czy wstydzisz. Olać to!! Masz ochotę pisać - to pisz. W sprawach technicznych dużo Ci nie pomogę, ale będę naprawdę bardzo mocno wspierać!!! :D :D :D Słowo!!! :D :D :D

I teraz jeszcze dwie nowości ekstra:
- u góry strony znajdziecie zakładki z moimi innymi stronami, które za pewne już znacie (w tym jedna niespodzianka - o niej już wkrótce), ale teraz nie będziecie musieli przeszukiwać całego internetu w celu "wejścia" na nie;
- a na dole, pod każdym wpisem -> mini ankietki "REAKCJE" dotyczące treści bloga. Będzie mi strasznie miło, jeśli będziecie z nich korzystać (wystarczy kliknąć, powinno być bez logowania) - da mi to do myślenia :D :D

wtorek, 15 marca 2016

Chiny - kontrola i cenzura

Zanim wyjechałam do Chin zdarzało mi się kilkakrotnie być ostrzeganą (trochę żartem, trochę serio) przed kontrolą komunistyczno-sadystyczno-masakryczną i niebezpieczeństwem płynącym zewsząd. Ale wiecie... to nie do końca tak jest.

Już o tym pisałam nie raz, ale w Chinach wszystko jest podrobione - nawet komunizm. Więc czasem jest rygor paskudno-okrutny, czasem (pozorny?) luz-blues.

Opiszę Wam tu to czego się dowiedziałam, ale pamiętajcie - nie jestem specjalistką w tej dziedzinie! W Pekinie byłam tyko kilka dni. Z drugiej strony... skoro te kilka dni wystarczyło, żebym zauważyła to, co zaraz Wam opiszę... Zastanawiające, nie?

Wolność słowa w Pekinie jest bardzo ale to bardzo kontrolowana. Zarówno w gazetach, internecie jak i ulicznych wypowiedziach. 

Graffiti jest zabronione (a egzekwowanie owego zakazu jest bardzo przestrzegane - bo... hm... w Polsce też nie niby można graffitować jak popadnie...). 

Wiele brzydkich i kłamliwych stron www (jak nasz ukochany facebook) jest blokowanych i mnóstwo ludzi pracuje nad jak najlepszymi zabezpieczeniami przed hakerami (co to litują się nad nie-komunistycznymi śmiertelnikami z poza Chin i próbują owe strony odblokować). 

A dziennikarze? He... wystarczyło przez kilka wieczorów pooglądać sobie hotelową tv by zauważyć, że Chiny naprawdę nie mają żadnych większych problemów, a to co złe - to poza granicami. I te wszystkie słodko-pierdzące showy i magazyny! Sex, rzecz jasna, też jest mega tematem tabu, więc nawet głupowatą a'la "randkę w ciemno" oglądało się jak program dla kilkulatków. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że to wina ograniczeń hotelu w zakresie programów telewizyjnych, ale... śmiem twierdzić, że jednak nie...

Z wiadomych względów nie wiem, jak sprawa się przedstawia z gazetami... Wiecie... jakoś nie zdążyłam opanować chińskich ślaczków wystarczająco biegle ;) ;)

Ale największy szok przeżyłam na Placu Tian'anmen (znanym przede wszystkim z przerażającej masakry...) - tyle kamer to chyba żadne polskie metro nie ma!! Ba! My - w przeliczeniu na ilość - to chyba nawet tyle fotoradarów nie mamy!! Słuchajcie - no mnóstwo, na każdym słupie, przy każdej lampie. I jeszcze świadomość krążących wszędzie tajniaków - no niesamowita inwigilacja! Tam chyba nie ma decymetra kwadratowego nieobjętego podsłuchem czy podglądem. Żeby nie było - zanim weszliśmy z wycieczką, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia, na Plac, dostaliśmy przynajmniej ze trzy konkretne ostrzeżenia - Nie mówić nic głupiego! Nie robić nic głupiego! A w razie czego - udawać głupka!!! Tak więc hasła typu "precz z komuną" czy "uwolnić Tybet" w ogóle nie wchodziły w grę ;) (podobno zdarzało się wcześniej, że nieco podchmieleni turyści dawali upust swoim emocjom - zostali natychmiastowo zgarnięci przez kilku mężczyzn, wpakowani do vana i sprawa kończyła się na ambasadzie... na szczęście...)




Z drugiej strony - ta ciągła kontrola ma swoje plusy. Na każdej stacji metra, przed wejściem do większości zabytków i urzędów - szczegółowa kontrola bagażu i/lub skaner ciała. Tak więc nie tylko ci dobrzy nie mogą rozwinąć skrzydeł - tym złym też elegancko zatruwają życie!


 

A co do rozwijania skrzydeł - rząd wspaniałomyślnie zlitował się nad Pekińczykami i podarował im dzielnicę do uzewnętrzniania się. W 798 ART ZONE można i wyśmiewać się z Buddy, i machnąć sobie graffiti, i namalować seksistowski obrazek i w ogóle zaspokoić swoją artystyczną duszę. I powiem Wam tak - byłam, widziałam, potwierdzam. Ale więcej bym nie wróciła. Moja artystyczna dusza potrzebuje porządku, ładu i składu - a tam (pomiędzy bardzo ładnym galeryjkami) to zwyczajny syf był... Nie wiem, może to zła pora roku. Albo zwyczajnie się nie znam...





No i co Wy na to? Co??


Po więcej zdjęć zapraszam (co oczywiste) na facebooka:


sobota, 12 marca 2016

Gdy mama idzie do pracy...

Pierwsze kilka godzin pracy za mną :) Takie trochę na pół gwizdka, bo raczej asystowałam innemu animatorowi, żeby poznać zasady no i na nowo sobie przypomnieć co i jak.

Było spoko.

O wiele bardziej emocjonujące były moje rozmowy z córcią starszą, na wieść, że idę do owej pracy. Rzecz jasna uprzedzałam ją wcześniej, ale wiadomo - czterolatka zapamięta wszystkie odcinki Truskawkowego Ciastka i My Little Pony (o słowach "Mam tę moc" nie wspominając), ale nie koniecznie to co do niej matka mówi...

Tak oto zbieram się do wyjścia:
- Mamo, gdzie idziesz?
- Do pracy.
- Ale poważnie?
- Poważnie.
- Ale tak naprawdę?
- No naprawdę.
- Hm... A nie na zastrzyk idziesz?
- Nie, do pracy!
- Hm... Poważnie?!?
- No poważnie!! Patrz, nawet biorę buty na zmianę!
- Oooo!!!! NAPRAWDĘ IDZIESZ DO PRACY???
- NO IDĘ! A CO?!?!
- Nie, no nic. Ale nie żartujesz...?

W końcu (prawie) uwierzyła i zajęła się (jak to na chorobowym) bajką w tv. Jednak po powrocie musiała się upewnić:
- Już wróciłaś?
- Tak :)
- A gdzie byłaś?
- W pracy.
- Tańczyłaś z dziećmi?
- Nie, wyprawiałam dla dzieci urodzinki i się trochę z nimi bawiłam.
- Aha, a teraz tata idzie do pracy na noc, wróci, a ty jutro?
- Nie, ja mam jutro wolne i z wami zostanę, żeby tata mógł iść normalnie do pracy (pracująca niedziela - bleee).
- A ty kiedy idziesz znów do pracy?
- Za kilka dni, na trochę. Ja nie będę tak często chodziła do pracy jak tata.
- Hm... dziwne...

Już chciałam jej odburknąć, że sama jest dziwna i ma się odwalić, bo tatuś jej z pracy nie przynosi darmowych wejściówek na cały dzień zabawy w Centrum Rozrywki, a ja im przyniosłam już pierwszego dnia, ale... no rozbroiła mnie:
- Mamo, jak dorosnę to pójdę z tobą do pracy.
- Nie musisz dorosnąć, żeby iść do mojej pracy, wystarczy jak wyzdrowiejesz.
- Ale nie. Ja nie będę się tam bawić. Pójdziemy razem do pracy, będziemy witać dzieci i.. no... i im tortować!!

No i jak tu jej nie kochać, no jak?!?!

piątek, 11 marca 2016

Sumienie mamy chorego dziecka

To żadna nowość, że moje dzieci się rozchorowały. Znowu. Chyba do lata będziemy się tak męczyć... albo do osiemnastki...

Natomiast wczoraj dałam plamę i to już jest pewna nowość w tym chorowaniu.

Bo wczoraj rano jeszcze nikt chory nie był. Co prawda kilka dni temu eL. została trochę uszkodzona poprzez bliski kontakt z chodnikiem, ale normalnie (z tym, że z make up'em) chodziła do przedszkola. No a Em. nadal wychodzą zęby, więc ślini się i cieknie jej z nosa - standardowo.

Tak więc wczoraj, mimo że dziewczyny obudziły mnie o godzinę za szybko..., jeszcze był miły dzień. A przynajmniej do pory obiadowej. Bo po nakarmieniu Em. szybciutko poszłyśmy do przedszkola po eL. Odbierałam ją jeszcze całą zdrową i brykającą. Dlatego, gdy zaczęła marudzić i fochować w drodze do domu, poczułam nadchodzący delikatny nerw... Mój, nie jej. W domu już była masakra - wszystko było na "nie". Irytacja narastała tym bardziej, że była to już pora drzemki Em., która intensywnie się o nią upominała... Kulminacja wypadła na przytrzaśniecie palucha przez szafkę - w sensie eL. marudziła, chciała coś tam zrobić "po swojemu" i Em. niechcący jej tego palucha pacnęła szafką. Byłam przy tym - w normalnych okolicznościach nic by się nie stało. No ale że zapowiadał się kryzys, to eL. załączyła się taka histeria, że w końcu i ja nie wytrzymałam i wybuchnęłam. I oberwało jej się - że w przedszkolu jest milusia a w domu to wymyśla, że nawet mi buziaka nie chciała dać na przywitanie, że jeszcze nie wie co na obiad, a już wybrzydza, że histeryzuje z powodu głupiego palca, i że w ogóle akcji z palcem by nie było gdyby mnie słuchała. Ona oczywiście w ryk, Em. oczywiście również więc miły dzień rypnął z hukiem...

Em. na szczęście szybko zasnęła, eL. we łzach zjadła obiad i zaczęła ziewać. Pomyślałam sobie, że to z powodu zbyt wczesnej pobudki i zasugerowałam jej drzemkę z Em. Zasnęłam ekspresowo. A obudziła się z 38,5 st. gorączki...

Więc jak się sytuacja obecnie przedstawia? Obie baby są chore (Em. miała gorączkę 39,3 w nocy) a ja mam wyrzuty sumienia. Bo przecież one ostatnio ciągle chorują, a ja się nie zorientowałam, że to coś paskudnego się wykluwa - zrzuciłam winę na brzydkie zachowanie, odreagowanie przedszkola, chwilowy foch czy coś w tym stylu... A przecież powinnam wiedzieć...

Popołudniem szłam na próbę przedstawienia, więc dopiero pod wieczór mogłam pogadać z córą od serca. Przeprosiłam ją za swój wybuch i za to, że nie zauważyłam, że się rozchorowała. eL. się potuliła, wspaniałomyślnie stwierdziła, że mi wybacza i zaczęła wariować z siostrą na dywanie...

Ale wiecie - matczyne wyrzuty sumienia pozostają...

Chciałabym mieć w sobie tyle siły i opanowania, żeby nie dawać się ponieść nerwom i irytacji. Ech, ciężka sprawa...

czwartek, 10 marca 2016

Krzywe spojrzenie na pewną dewotkę

Wszyscy już chyba wiedzą, że mam córę w przedszkolu katolickim.

I że jestem w Radzie Rodziców w tym przedszkolu.

I że naprawdę lubię to przedszkole (powody TU).

Ale niektórzy "katolicy" to mnie normalnie doprowadzają do szewskiej pasji...

Natknęłam się dziś na jedną z mam, która już jakiś czas temu zaszła mi za skórę - głupim gadaniem właśnie. Najbardziej dosadny przykład - proszę bardzo.

Wśród rodziców w naszym KATOLICKIM przedszkolu mamy sporo rozwodników. W ogóle mnie to nie rusza - raz, że to prywatna ich sprawa, dwa, nie z powodu wiary i przekonań wybraliśmy tą placówkę. No ale - wśród tych wszystkich rozwiedzionych rodziców jest jeden tata, z którym mam bliższe, nazwijmy je "służbowe" kontakty. Tata ma trzy córeczki, jest sympatyczny, zadbany i mimo że z trudną sytuacją życiową - bardzo dba i troszczy się o swoje pociechy. A ta sytuacja to faktycznie jest kiepska - jego eks-żona jest ciężko chora psychicznie i mimo miłości (i wiary - jest bardzo praktykującym katolikiem) musiał podjąć decyzję: albo przekonania, albo bezpieczeństwo dzieci... 

Nie chcę się zbytnio w temacie rozpisywać, no bo to nie moje życie, a owy tata może nie życzyć sobie referatów na swój temat. Jednak o sprawie dowiedziałam się bezpośrednio od niego - tak jak i mamuśka-dewotka. Ogólnie rzecz biorąc - byliśmy w szerszym gronie i padł temat...

Tak więc tata-rozwodnik opisuję swoją ciężką sytuację (ewidentnie miał doła)  ale i radość, że znalazł przyjaciółkę, która pomaga mu z dziewczynkami i którą dziewczynki lubią. Bardzo się z tego cieszył, ale wiecie - miał też wyrzuty sumienia... Opowiadał o swoim dniu codziennym, jak godzi pracę z samotnym rodzicielstwem, jakie problemy ma przez eks-żonę itp.

A nasza mama-dewotka co? Elegancko, z wielkim przekonaniem, zasugerowała mu najlepsze rozwiązanie na życie - koniecznie starać się o rozwód kościelny, żeby przynajmniej być w porządku z Bogiem...

Zabrakło mi słów. W tamtym momencie, bo teraz to już sprawę zdążyłam przemyśleć.

Może nie opisuję tej sytuacji dość emocjonalnie. A może kogoś teraz obrażam (sorry). Ale czy naprawdę to jest lek na całe zło?? Facetowi runął świat. Ledwo wiąże koniec z końcem. Wcale nie planował się rozwodzić. W dodatku nie z "wariatką" (nie moje słowa...). Jednak dla owej mamy nie były ważne dzieci, stan psychiczny i emocjonalny, sytuacja materialna (eks-żona przed rozwodem zdążyła zapożyczyć rodzinę u połowy miasta...). Nie. Najważniejszy był brak rozwodu kościelnego.

I wiecie co - może mnie teraz usuniecie z ulubionych, he - ale naprawdę nie lubię takich ludzi. Owa mama jest jakieś pięć lat młodsza ode mnie... Już widzę, jak za jakieś 40, w berecie i z torbą na kółkach pikietuje pod sławnym Krzyżem...

Próbowałam ją zrozumieć, dać szansę jej tokowi rozumowania. No sorry - naprawdę nie umiem. Ale hm...- może to nie przez moje i jej spojrzenie na wiarę. Może to tak naprawdę zwyczajna niezgodność charakterów...?

środa, 9 marca 2016

Mój drugi raz w PUPie...

Kto nie czytał - proponuję zacząć od:

A kto już czytał, ten wie, że dziś miałam pierwszą rozmowę z pośrednikiem pracy. Mimo że w między czasie znalazłam dorywczą pracę, to żadnej umowy jeszcze nie podpisałam - więc na papierze nadal jestem bezrobotna. I z czystej ciekawości wybrałam się właśnie na tą dzisiejszą rozmowę - lubię kolekcjonować doświadczenia.

Na szczęście nie zaspałyśmy do przedszkola - Em. odpowiednio szybciej wszystkich postawiła na nogi. Także wyszykowałyśmy się, eL. została odstawiona autem do przedszkola (ku wielkiej radości - normalnie zasuwamy nożnie), a z Em. od razu pojechałyśmy do urzędu (co by zdążyć przed jej przedpołudniową drzemką). 

Nastawiłam się na wielkie kolejki i miło się rozczarowałam. Bo i owszem - były - ale akurat nie do naszego "boksu". Em. była trochę mniej szczęśliwa, bo nie dałam jej zbyt długo pobiegać po korytarzach między "boksami" i czekającymi bezrobotnymi. Tak czy owak - czekałyśmy może z 5 minut i już siedziałyśmy przed miłą panią urzędniczką. 

W tym momencie naprawdę zaczynam mieć problemy z pisaniem, bo śmiać mi się chce ogromnie... Ironicznie... 

Nie wiem, czy wiecie, ale bezrobotny na początku swojej kariery z PUPem musi ustalić swój status. 
Są trzy:
1. jestem bezrobotnym, chcę ubezpieczenie i ewentualny zasiłek ale pracy poszukam sobie sam
2. jestem bezrobotnym, chcę być aktywizowany (chodzić do doradcy co tydzień, na rozmowy o pracę, mieć szkolenia i staż)
3. jestem bezrobotnym, chcę pracować ale nie mogę (opieka nad dzieckiem, nad chorym, choroba itp).

Żeby określić swój status trzeba wypełnić z panią urzędniczką średniej długości ankietę. I wtedy program komputerowy przydziela status.

No i się zaczęło. Bo ja ni w ząb nie pasuję do żadnego z tych trzech kryteriów. A dlaczego? A bo ja swoje, a komputer swoje...

Tak więc moje potrzeby - chcę mieć pracę, ale nie na cały etat no bo opiekuję się chorowitym dzieckiem i mam jeszcze jedno przedszkolne. Nie mam zamiaru latać do doradcy co tydzień (no bo po co??) i muszę znać plan mojego tygodnia/miesiąca z dużym wyprzedzeniem (co by móc chodzić na wszystkie nasze lekarskie wizyty), więc wysyłanie mnie na rozmowy o pracę wg ich spontanicznego grafiku mnie nie urządza (tylko choroba zwalnia z nieprzyjścia na rozmowę/spotkanie, z koniecznością zwolnienia lekarskiego). Poza tym jak najbardziej, podjęłabym się jakiegoś kursu czy szkolenia, mogę się nawet przekwalifikować!

Propozycja komputera - nie mogę się opiekować dzieckiem i sobie pracować dorywczo (pół etatu to też praca dorywcza...!). Albo cały etat (bądź staż) albo wcale. Komputer nie ustali mi planu miesięcznego, bo przecież jestem bezrobotna i nie mam innych obowiązków. No bo przecież jak się jest opiekuńczą mamą, to nie powinno się szukać pracy - albo jedno, albo drugie. I oczywiście, szkolenia są - na spawacza, kierowcę ciężarówki, hydraulika bądź operatora wózków widłowych... A już w ogóle poza tym, to z moim doświadczeniem i stażem pracy to komputer nic mi nie jest w stanie zaproponować - za mądra jestem. I nawet jeśli chcę zostać z dzieckiem w domu, to muszę mieć status drugi - no bo hej! Z takimi papierami?!?

Skończyło się więc na tym, że razem z urzędniczką sporo nakłamałyśmy w tej nieszczęsnej ankiecie... Jestem teraz (trochę nielegalnie) w statusie nr 3, a prywatnie mi powiedziano (znowu), że z moimi papierami to w sumie wcale oni mi nie pomogą (na operatora wózków dźwigowych to się mogę przekwalifikować na kursie u mojego taty, he...). 

A mi się już marzyło, że sobie pójdę na jakiś kurs kosmetyczny... Ech... No nic, widocznie tak to nie działa.

I jeszcze jeden wniosek po tej wizycie - mimo ogromnej urzędniczo-medialnej nagonki na dostosowanie warunków WSZYSTKIEGO do komfortu przebywania GDZIEKOLWIEK matki z dzieckiem, PUP nie zaoferował mi niczego! Zero kącika dla dziecka, zero przewijaka (chyba że jakiś niecnie ukryty), zero komfortu. Dobrze, że mnie z tym dzieckiem nie wyproszono.... A naprawdę - nie byłam tam jedyną mamą ze swoją pociechą...

Także totalne dno, jeśli chodzi o pomoc młodej mamie. Czy w ogóle mamie. Ani w danej technicznie chwili, ani w poszukiwaniu pracy. Dno dna, rzekłabym nawet... Zawiodłam się mocno - mimo bardzo uprzejmej i pomocnej urzędniczki. Jednak co ona może? Też jest tylko maleńkim pionkiem (naprawdę była drobna) w tym urzędniczym zamieszaniu. Nic dziwnego, że tyle mam decyduje się na własny, choćby skromny, biznes... 

poniedziałek, 7 marca 2016

Pracować czy nie pracować?

Pewnie, że pracować. I nawet nie o kasę chodzi (choć nie przeczę), ale dla samego wyjścia z domu - od sprzątania, gotowania i wymyślania zabaw dzieciom. Trochę ironicznie, że moja dzisiejsza rozmowa dotyczyła pracy z dziećmi. I sprzątania po nich też ;)

Ważne, że wyszłam z domu i dotarłam na moją pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. Ważne też, że zakończoną sukcesem, he :D To nie brak skromności - ale nie zakładałam inaczej. Zwyczajnie - ja jestem dobra w pracy z dziećmi, a mój bogaty staż to tylko potwierdza. A praca polegać ma właśnie na prowadzeniu zorganizowanych urodzinek dla dzieci (he, to tak w temacie ostatniego urodzinowego wpisu ;)). Z perspektywą prowadzenia muzyczno-ruchowych zajęć dla dzieci. Czyli co? Chleb powszedni... ;)

I nawet dobrze, że to praca raczej z tych regularnych ale dorywczych, mocno polegająca na mojej dyspozycyjności. No bo wiecie - z chorobami Em. nie ma żartów. Ani jej nie puszczę do żłobka, ani nie zostawię z kimś obcym, kto nie wie jak postępować z chorowitymi dziećmi (a atak duszności może przestraszyć...!). Tak więc o pracy na cały etat mogę chwilowo zapomnieć.

I tylko szkoda, że kasa raczej z tych średnich. W sensie - że muszę znów od początku zaczynać moje zarobkowe awanse... Nic to. Rząd dorzuci się z programem 500+ i jakoś to będzie ;) ;) Przynajmniej na paliwo za dużo nie stracę, bo praca jest jakiś kwadrans ode mnie, prawie że w prostej, bezkorkowej linii :D :D

A w ogóle fajowo wyszło, że zaraz po tej rozmowie (już w sobotę idę "na próbę") zadzwoniła koleżanka z różnymi takimi informacjami. I wyszło na to, że może - w bliskiej przyszłości - i ona miałaby dla mnie pewną propozycję ;) Nic obiecującego i konkretnego (jeszcze), ale tak sobie pomyślałam - jak się chcę to się pracę znajdzie. A w moim przypadku to ta praca znajdzie mnie, choćbym nawet nie chciała :P 


Matka Po Godzinach: Pierwszy dzień.
 (znalazłam przy okazji :) )

niedziela, 6 marca 2016

Urodziny tematyczne

Każdy wyprawia urodziny po swojemu. A niektórzy to w ogóle wcale. U nas w domu dorośli to standardowo - kawa, tort, ciacha, może lody. Pogadamy, może w coś pogramy (poker, kalambury, planszówka). Poleje się alkohol, panowie polegną pod stołem (albo pod wc) i kończymy imprezę ;) (żartuję - nie zawsze mamy takie hardcory, he he).

Natomiast urodziny dzieci lubię mieć tematyczne. Specjalnie piszę "lubię", bo myślę, że Ka. to bez różnicy. Ja się jednak spełniam całkowicie, więc wymyślam ;) W ogóle lubię tematyczne imprezy, nie tylko urodziny, i nie tylko dzieci ;) :D 

Tak więc za czasów moich dzieci mieliśmy już imprezę urodzinową:
- motylkową,
- misiową,
- konikową,
- dżunglową,
- Elsową.

Jak się udaje, to razem ze strojem, ale bez presji - w końcu moje dzieci są jeszcze małe i nie chcę, żeby je ubranie wkurzało podczas ich przyjęcia. Za to lubię mieć kolorowy-tematyczny obrus, talerzyki, serwetki, dekoracje stołu i pokoju, oraz tematyczne jedzenie :) 

I wiecie co jeszcze lubię? Minę zaproszonych gości w momencie wejścia :D :D 

A tu, bardzo proszę - kilka przykładów mojej wyobraźni. Torty/słodkości były albo kupione, albo robione przez mojego lubego. Natomiast z dekoracjami to różnie - część kupujemy (polecane sklepy www poniżej), część sama robię :) I efekt chyba jest. Prawda? :D

Urodziny konikowe

Urodziny misiowe

Urodziny motylkowe

Urodziny Frozen 
Urodziny Frozen

Urodziny z kolorowej dżungli

Urodziny motylkowe

Urodziny misiowe

Aktualnie, oprócz asortymentu ze sklepów ogólnie dostępnych (małych i dużych), dekoracje kupuję w dwóch sklepach on-line:

Te dwa sklepy sprawdziłam wielokrotnie i mogę z czystym sercem polecić. Czasem mam zastrzeżenia do jakości danego produktu, ale to jakby nie jest wina sklepu ale producenta. Jednak nie sprawdziłam owych produktów na tyle, żeby móc otwarcie wyrażać swoją krytykę. Bo a nuż trafiła mi się jakaś lewa partia? ;)

Elsa

Ps.
A wczoraj nasza Elsa dała czadu!! Szalała w swojej pelerynie z gwiazdkami, przyjmowała gości jak prawdziwa księżniczka i specjalnie dla mamusi pozowała do zdjęć :D W nagrodę za rok też jej coś wymyślę :D :D Może - jak się jeszcze zmieści w to co jej przywiozłam - zrobimy chińską imprezę? To by dopiero było! Główny konkurs - jedzenie pałeczkami tortu na czas :D 

czwartek, 3 marca 2016

Em. nie chce iść spać!

Rozbawiło mnie dziś moje młodsze dziecko. A co tam, opiszę Wam :)

Na popołudnie mieliśmy u nas babcię - ja musiałam wyskoczyć na zebranie do przedszkola. No i rozbrykały się z babcią moje baby. Em. w dodatku odkryła, że już jest na tyle duża aby się wdrapywać na krzesełko. Jak i również odkryła bezpieczne schodzenie z niego. Strasznie jej się spodobała ta aktywność fizyczna, przez co była ruchomo nie do opanowania. Rozumiecie - niby grzeczna i kochana, a normalnie małe tornado. 

Miałam nadzieję, że kąpiel ją trochę uspokoi i przygotuje do snu, ale gdzie tam... Co prawda piżamę dała sobie ubrać bez żadnych nadprogramowych akcji, lekarstwa zjadła łakomie jak zawsze, ale na łóżko się wypięła - wręcz dosłownie. 

U nas wieczorem czytamy dzieciom bajki. Em. już jest zapakowana bezpiecznie do łóżeczka (bo chce nadgorliwie przewracać strony), a eL. siedzi na poduchach/maskotkach pod łóżeczkiem z jakimś dorosłym no i czytamy sobie. Dziś babcia postanowiła zostać na czytanie, więc ona została dorosłym zalegającym na podłodze :) 

A Em. co? Zamiast ładnie pić mleczko i oglądać obrazki - rzucała babci na głowę wszystkie osobiste misie. Potem się tych misiów intensywnie domagała. Gdy w końcu zostały jej (chwilowo) zabrane, w ramach protestów zdjęła piżamę i zakopała ją w kołdrze. I w samych pieluchomajtkach zaczęła sobie stawać na głowie (mówiłam - dosłownie wypięła się na łóżeczko...!).

Wpakowałam ją z powrotem w piżamę (strasznie to ciężkie, gdy się pakunek ugina pod wpływem histerycznego śmiechu), wcisnęłam butlę i kazałam spać (bajka w między czasie dobiegła końca i babcia się ewakuowała). Na to ona sru butelką (i ja się dziwię skąd mamy takie zacieki na ścianie...?) i zaczęła wychodzić tyłem z łóżeczka. Szkoda tylko, że zapomniała o szczebelkach... W rezultacie utknęła z nogami poza łóżeczkiem i nawet nie mogłam jej początkowo pomóc - uparcie nie chciała swych dorodnych kończyn wsadzić z powrotem...

No a potem to się jeszcze przeszłam kilka razy podać jej smoczka...

I przeproszoną butlę z mlekiem...

I oddać misie...

I w końcu utulić do spania...

No bo przecież kocham ją szalenie!!

I tylko w głowę zachodzę, jak eL. może przy tym wszystkim sobie słodko spać... Nawet brewka jej nie pyknie - nie wzrusza jej żaden hałas made by siostra. Szok!

Zdjęcie z innej nocnej akcji. Ale i łóżeczko się zgadza. I pakunek ;)

środa, 2 marca 2016

Mój pierwszy raz w PUPie :D

Kto mnie śledzi skrupulatnie, ten wie, że w trakcie mojego pobytu w Chinach skończył mi się urlop rodzicielski. I... zostałam oficjalnie bezrobotna. To znaczy bezrobotna już zostałam w zeszłym roku (moje miejsce pracy umarło śmiercią naturalną), ale teraz zostałam i bezrobotna i bez świadczeń...

I oto nadszedł mój kolejny Pierwszy Raz (nigdy wcześniej nie byłam bezrobotna i bez perspektyw) - udałam się w kolejną podróż życia. Do Powiatowego Urzędu Pracy...

Tak naprawdę, to najpierw podróż ową odbyłam czysto wirtualnie - żeby sprawdzić, co ze sobą wziąć, a czego nie mam. Brakowało mi tylko jednego świstka - zaświadczenia z ZUSu o moim macierzyńskich świadczeniach. Świstek odebrałam na miejscu w bardzo miłej atmosferze. Nawet ckliwie się z panią urzędniczką pożegnałyśmy - bo współpracę miałyśmy... interesującą.

Mając świstek w dłoni, powyciągałam z różnych zakamarków moje papiery - dyplomy, zaświadczenia, certyfikaty, świadectwa, umowy i inne takie. Wszystko, co ładnie podali na stronie www. I przy okazji zarejestrowałam się on-line. Trochę mi zeszło, bo pytali o wiele rzeczy. I może, gdy ktoś nie ma takiego stażu pracy jak ja, albo gdy nie miał swojego czasu pewnej manii robienia sobie kursów, to może wtedy temu komuś wpisywanie w rubryczki poszłoby o wiele szybciej. Mi nie poszło. I wcale nie dlatego, że raz - zupełnie przez przypadek - wszystko usunęłam i musiałam zacząć od początku ;) ;) 

Mniejsza o to - efekt był taki, że się zarejestrowałam a w zamian otrzymałam informację o dacie i godzinie spotkania w PUPie (:D :D :D) w celu przedstawienia oryginałów mego dokumentowego dobytku, no i podpisu (nie dorobiłam się ani skanera, ani parafki elektronicznej...) (jeszcze). Na spotkanie czekałam całe półtorej doby (tyle co nic).

Byłam dziś, na 8:00. I szok! Od samego wejścia MEGA kolejka (z 30 osób??) rejestrujących się (o zapachach przeróżnych). Ja tą kolejkę ominęłam i bezpośrednio poszłam do wskazanego pokoju, gdzie już czekała na mnie miła (ma się to szczęście) pani urzędniczka z wydrukiem tego, co wcześniej wklepałam on-line. Zaczęła kserować moje tomy (w międzyczasie musiałam podjechać do domu po kilka o których nie pomyślałam, że też są ważne...) - razem z uzupełnianiem danych zeszło nam... 1,5 godziny!! Ale luz - naprawdę było sympatycznie i profesjonalnie (obgadywałyśmy z jeszcze jedną panią urzędniczką Takiego Jednego - ja tam zawsze znajdę język z innymi jajnikami :D :D). 

Tak czy owak pytam się w końcu:
- A ta kolejka na dole to po co jest? Tam dają coś innego?
- Nie, to samo.
- To po co oni tam stoją? Nie mogą wszystkiego załatwić jak ja i przyjść sobie do pani?
- A mogą, ale nie chcą.
- Jak to??? Przecież bez sensu jest tam stać tyle godzin!
- Bez sensu, ale oni uważają, że to my mamy wszystko im wprowadzać w komputer, że od tego jesteśmy. A niektórzy nie lubią mieć narzucanej godziny spotkania, bo im za wcześnie jest wstać na 8 rano...


No i właśnie. Ja tego nie rozumiem. Przecież... to są osoby na bezrobociu, no tak? I oczywiście - co innego osoby w pewnym wieku - nie wyobrażam sobie mojej teściowej (kilka lat temu nawet), jak siedzi przed kompem i wklepuje te rubryczki (choć pewnie my - synowie i synowe - byśmy to za nią zrobili). I jak ktoś jest naprawdę biedny, bez kompa i internetu. To są inne sytuacje!! Ale w tej kolejce było mnóstwo osób młodych (20-40 lat), bardzo (bardzo!!) przyzwoicie wyglądających - o bawieniu się telefonami nie wspomnę... Nie jażę tego. A potem taki ktoś podchodzi do "boksu" i znów czeka - kserowanie i wpisywanie trwa i trwa. No a na końcu chce pracę za min 5 tysiaków. Na rękę. (przez 1,5 godziny można sobie trochę poplotkować z urzędniczkami, ekhm...)

Przepraszam, jeśli teraz kogoś obraziłam. Bo może za świeża jestem w temacie PUPy ( :D :D :D) i nie ogarniam jeszcze innych aspektów tej sytuacji. Bo może siedzenie na fejsie, onecie czy redtubie to jest spoko, ale rejestracja na stronie urzędowej to tylko dla cieniasów? No nie ogarniam...

Oczywiście to nie koniec tej historii - no bo jakby inaczej. 

1. Okazało się, że nie zostałam wyrejestrowana w ZUSie z "macierzyńskiego". Jest to o tyle zabawne, że już mi wydano zaświadczenie do PUPy ( :D :D :D), a bez wyrejestrowania nie powinni... He... (zgadnijcie gdzie na wycieczkę idę jutro...?)

2. Okazało się również, że dwa świadectwa pracy mam błędnie wystawione. Masakra straszna, bo z jednym z zakładów pracy jestem na wojennej ścieżce... Brrrr..... Teraz nic mi z tego powodu nie będzie, ale na pewno stanowi problem w przyszłym obliczaniu emerytury... brrrrrr brrrrr brrrrrr....

3. Tak naprawdę to jednak mam perspektywy, bo w między czasie zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną... No i idę w poniedziałek. Jak warunki będą spoko (a mam nadzieję, że się dogadam), to nie będę się zbyt długo zastanawiała, bo i miejsce fajne i praca w zawodzie. Jak się dowiem - dam Wam znać :D :D

4. Znów, na dwa tygodnie, jestem na czerwonej liście w NFZecie... W przeciągu miesiąca trzeci raz zmieniam ubezpieczyciela. Oj, na pewno się ucieszą w rejestracji u alergologa, he...


Nie macie dość urzędowych przygód? To zapraszam:

Gówniana sprawa

Ja wiem - masa ludzi już o tym pisała. 
I narzekała. 
I nawet kontratakowała!! 
Ale zwyczajnie muszę dać upust emocjom...


Jestem z tych, co - w ilościach rozsądnych - lubią śnieg. 

Jestem z tych, co kochają zwierzęta, a psy to już w ogóle.

I jestem z tych, co mają ochotę przywalić tym właścicielom czworonogów, którzy 
a) po nich nie sprzątają, 
b) uważają, że nie muszą!


Proszę Ignorantów - otóż musicie!!:

Zgodnie z art. 145 Kodeksu wykroczeń (Dz.U. z 2010 r. nr 46, poz. 275 ze zm.) „ten kto zanieczyszcza lub zaśmieca miejsca dostępne dla publiczności, a w szczególności drogę, ulicę, plac, ogród, trawnik lub zieleniec, podlega karze grzywny do 500 zł albo karze nagany”. 


I na nic Wasze tłumaczenia, że kiedyś było inaczej i to jakiś głupi (??) przepis.
Kiedyś można też było bić dzieci, jeździć autem bez pasów, a jedzenie kupowało się na kartki. Poważnie? to jest Wasz argument? Kiedyś - w przyszłości - będzie w ogóle inaczej. To się nazywa EWOLUCJA!

A to co Wy - kupoodporni - wyprawiacie, to zwykłe chamstwo i brak szacunku dla innego człowieka. I nie tylko dla takiego jak ja, która musi gównianym slalomem wracać z przedszkola do domu - mimo że chodnikiem!!! - cały czas kontrolując, gdzie moje biegające dzieci stawiają maleńkie stopy. Myślę też o osobach - a nasza Pani to naprawdę jest super - sprzątających owe chodniki, trawniki i rabatki. 

No ciśnienie mi podskoczyło.
A niech Wam ktoś nasra na wycieraczkę!

Wstawiam "reklamę" Urzędu Miasta Kutna - normalnie w samo sedno!!!