poniedziałek, 29 lutego 2016

Chiny - miasteczko olimpijskie

Tak się złożyło, że pierwszym punktem w planie zwiedzania Pekinu było miasteczko olimpijskie z 2008 roku. I od razu szok. A nawet kilka tych szoków...

Plan miasteczka olimpijskiego Pekin 2008
Kompleks "zwiedzaliśmy" z samego rana (tuż po przylocie). Ludzi - prawie zero! I to był pierwszy szok! Lecąc do Chin wyobrażałam sobie miliony ludzi nacierających z każdej strony... A tu co? Hektary spokojnej, czystej przestrzeni, z kilkoma spacerowiczami. Ale co tu się dziwić - jak już wiecie trafiliśmy do Pekinu zaraz po Nowym Roku i większość Tambylców spędzała poranek świętując w gronie rodzinnym. 

Stadion olimpijski "Gniazdo"
Tak oto uporaliśmy się z pierwszym szokiem a tu drugi. Abo "zwiedzanie" polegało na przespacerowaniu się pomiędzy budynkami. I tyle. Swojego czasu przetargano mnie po wielu stadionach różnego typu (Filadelfia, Wimbledon, Wembley, Barcelona itp.) więc spodziewałam się czegoś innego... Nie była to jednak wina organizatora - po prostu Miasteczko Olimpijskie jest dla Chińczyków symbolem narodowym samo w sobie - do środka zazwyczaj nie wchodzi nikt!







I tu, proszę, kolejny szok - aby zbudować wszystkie obiekty wydano MASĘ kasy, przesiedlono ludzi, przeniesiono fabryki, częściowo zniszczono chińskie "stare miasto" (hutongi), dobudowano ogrom dróg i ulic, rozbudowano lotnisko, zmieniono nawet pewne kulturowe zwyczaje (czyt. niżej) - i co? I wszystko stoi elegancko NIEUŻYWANE!! Z wyposażeniem w środku!!! Ogrodzone, z pełną obsługą sprzątająco-techniczną, traktowane jako kolejny, bardzo emocjonalny, pomnik Chin...! (a u nas tyle zamieszania wywołał jeden malutki Stadion Narodowy... phi...)




Z tą zmianą kulturowych przyzwyczajeń to faktycznie niesamowita sprawa. Przykładowo - na pewno widzieliście swojego czasu w TV, że w pekińskim metrze zatrudniono upychaczy. Tak naprawdę ich rola była odrobinę inna. Otóż w Chinach nie ma naszego zwyczaju - najpierw wychodzimy, potem wchodzimy - czyli przepuszczamy się kulturalnie. U nich jest wolna amerykanka - kto pierwszy ten lepszy...! Zatem wiele miesięcy przed rozpoczęciem olimpiady zaczęto edukować ludzi, przyzwyczajać do kulturalniejszego - mniej potencjalnie morderczego - korzystania z komunikacji miejskiej... A ci cali "upychacze" mieli właśnie czuwać nad bezpieczeństwem turystów.

Hektary betonowego parku olimpijskiego...

I jeszcze jeden przykład - Chińczycy mają bardzo... hm... interesujący (?!?) zwyczaj opróżniania nadmiernej wydzieliny zalegającej w górnych drogach oddechowych... Robią to... no wszędzie! Na ulicy - na ulicę. W restauracji - na podłogę. W parku - na trawę. W samochodzie - za okno. Itp... Charkają i tfu. Ciągle!!! I nikt się temu nie dziwi. Jednak organizatorzy Olimpiady byli świadomi, że druga część świata niezbyt przychylnie może się do tego odnieść. Tak więc również zorganizowano wielką kampanię społeczną anty-charkającą!! Co by nie straszyć i obrzydzać przybyszy zza granicy...


Hm... reklama 3D?




No ale teraz to w ogóle Was zaskoczę - Pekin (jako pierwszy który organizował Igrzyska Letnie), organizuje Zimową Olimpiadę w 2022 roku. I na ten cel zostanie wybudowane zupełnie nowiutkie miasteczko olimpijskie...!! 



Sami musicie przyznać - stwierdzenie "zastaw się a pokaż się" nabiera zupełnie innego wymiaru, prawda...?


sobota, 27 lutego 2016

Dziecko w szpitalu - jak się przygotować na pobyt?

Tak się niefortunnie złożyło, że dwie bliskie mi osoby, dzień po dniu, dostały przykrą wiadomość - ich dzieci są na tyle chore (oskrzela/płuca), że muszą iść do szpitala. Obie to dość dzielnie przyjęły, jednakże jak to w takich sytuacjach bywa, zaczęły gorączkowo myśleć - co ze sobą wziąć? Co będzie mi potrzebne?? Jak się przygotować??

Miały na tyle szczęścia, że nie wzięto ich dzieci od razu do szpitala, karetką (mnie to raz spotkało - zero czasu na przygotowanie siebie i podręcznego dobytku...), więc zanim zniknęły w mrocznych czeluściach oddziału dziecięcego zdążyły do mnie zadzwonić, po szybką poradę - jak się przygotować?? Właśnie...

Nikomu nie życzę, aby jego dziecko trafiło do szpitala!! Jednak nie oszukujmy się - może to spotkać każdego z nas - rodziców... Dlatego proponuję wpis na temat pierwszej pomocy przy pakowaniu siebie i dziecka na dłuższy pobyt w szpitalu. I serdecznie zachęcam innych rodziców "po przejściach" do pozostawienia w komentarzach swoich porad, sugestii, wskazówek i wniosków. Ułatwmy innym życie!!



UBRANIE
Nie wiem jak jest we wszystkich szpitalach, ale myślę, że obowiązują jakieś odgórne przepisy dotyczące temperatury na oddziałach dziecięcych (czy też w ogóle). Ja byłam na OIOMie i Pulmonologii z Alergologią (tak w skrócie) i było masakrycznie gorąco!!! A jednocześnie - jak robiono (w końcu) wietrzenie - masakrycznie zimno. Domyślam się, że latem to jednak nie grzeją, jednakże proponuję wziąć ubrania i dla siebie i dla dziecka "na cebulkę". To znaczy nie grube dresy i piżamy, ale raczej coś cienkiego plus dodatkowa bluza czy sweter. Będąc w szpitalu w styczniu, gdy na zewnątrz były przymrozki, my czasem na oddziale miałyśmy jak w saunie... 
Inna sprawa, to długość rękawa i jego szerokość w bluzce dla dziecka. Nie patrzę tu na ewentualne gipsy czy opatrunki, ale na zwyczajny... wenflon. Proponuję, szczególnie u małych dzieci, bluzki z długim, cienkim rękawem z szerokim mankietem. Raz, żeby wygląd wenflonu nie raził dziecka (Em. uporczywie chciała go sobie wyjąć), dwa, żeby był do niego łatwy dostęp. 
I pamiętajcie o ubraniu i bieliźnie na zmianę. Temperatura, nerwy czy ciągłe "skakanie" przy dziecku powodują, że się pocimy. Natomiast różne zabiegi, złe samopoczucia i ogólna sytuacja mogą spowodować, że ubranka naszych dzieci (i nasze...), chcąc nie chcąc, będą wysmarowane krwią, smarkami, mlekiem, jedzeniem, maściami i innymi różnościami. A na pranie i suszenie na oddziale personel nie zawsze patrzy przychylnie...
No i wiecie - niech to będzie ubranie wygodne. Miniówka jakoś średnio się sprawdza w warunkach szpitalnych...

OBUWIE
Poważnie, weźcie dla siebie wygodne papcie, trampki czy klapki. Raz, że są oddziały gdzie nie wolno paradować w butach "z zewnątrz", dwa - temperatura może dać Wam w kość (a w sumie to w stopy). No i przy ruchliwych dzieciach jest się jak nachodzić.
Dodatkowo, jeśli nocujecie w szpitalu i nie macie możliwości powrotu do domu na "odświeżenie się" pamiętajcie o obuwiu pod prysznic. Nie mogę powiedzieć - nam się trafił naprawdę czysty oddział! Ale ponownie - nie oszukujmy się - różnie jest i ze szpitalami i z ludźmi używającymi prysznica...

SPANIE
Nie wiem jak jest wszędzie - moja Em. miała za każdym razem swoje małe łóżeczko szczebelkowe, a ja (rodzic) mogłam spać z dzieckiem w pokoju, na specjalnym rozkładanym fotelu. Był mega wygodny do siedzenia, ale paskudny do spania... Do tego dano mi koc w poszewce. I już. Tak więc szybko donieśliśmy sobie poduszkę, dodatkowy koc i karimatę, żeby spać na podłodze. Nikt nam nic nie powiedział. Koleżanka z sali obok normalnie miała dmuchany materac, który w ciągu dnia stał schowany za szafą. I też było ok.
Łóżeczko dziecka miało prześcieradło i kołdrę. Bez poduszki. Więc jeśli jakiś bobas potrzebuje jej do spania, to proponuję zabrać z domu. Wzięliśmy też dodatkowy kocyk, ale bardziej się przydał do odsłonięcia Em. przed światem (powiesiliśmy go na barierce łóżeczka), co by mogła spokojniej spać.

HIGIENA
Jeśli zamierzacie zostać z dzieckiem na noc, na dzień, na całą dobę, na dłużej - zabierzcie ze sobą wszystko! Mydło, szampon, żel, pastę do zębów, antyperspirant, kosmetyki do makijażu, krem nawilżający (!) itp. - szpital to nie hotel. I dla dziecka oczywiście też!! Plus wszystkie pieluchy, chusteczki nawilżające, maście do dupska, przybory do włosów. Na oddziale noworodkowym owszem - mogliśmy być nieprzygotowani. Tu nikt nam nic nie da. Tak więc bierzemy całą naszą łazienkę i toaletkę.
No i ręczniki! Dla dziecka koniecznie, dla siebie jeśli zamierzacie się kąpać w szpitalu. 

ZABAWKI
W naszym szpitalu są sale dla dzieci - świetlice. Mają tam zabawki i książeczki dla dzieci. Ale... czy naprawdę chcemy chodzić z naszym chorym (a już w ogóle - zdrowiejącym!!) dzieckiem w to urocze wysiedlisko zarazków?? No właśnie... Dlatego też nie zapomnijcie wziąć ulubionych zabawek dla dziecka. Może tylko zostawcie w domu te najbardziej hałaśliwe - inni rodzice mogą w nerwach Wam tą zabawkę wyrzucić za okno ;) ;) 
Ja ostatnim razem miałam nawet wózek dla lalek, przy którym Em. uczyła się chodzić. Mały niewypał, bo jak tylko go jej przyniosłam założyli jej wenflon w stopę i nie za bardzo mogła chodzić. Tak czy owak - mimo moich obaw - nikt nie narzekał, że organizuję czas dziecku w sali. Bo po korytarzach z tym wózkiem to już bym nie wędrowała...

JEDZENIE I PRZYBORY DO
Nie wypowiadam się za tych, którzy chore dziecko mają za granicą. Ale u nas - w Polsce - wiadomo jak jest z jedzeniem... Dla przypomnienia, ja sama przeszłam baaardzo interesującą "pogawędkę" na temat diety szpitalnej Em. (KLIK). Dlatego też - zaopatrzcie się w prowiant, w tym kawa, herbata, cukier i sól!! Jak nie dla dziecka (bo na przykład jest jeszcze na cycu, albo z powodu choroby musi mieć tylko kroplówki) to z pewnością dla siebie. Na naszym oddziale była ładna mała kuchnia do użytku rodziców, łącznie z talerzami, kubkami, sztućcami itp. Lodówką, mikrofala, kuchenka, czajnik - takie rzeczy. Problemem jednak było miejsce spożywania - no bo przecież nie na sali. Teoretycznie - bo w praktyce żadnej z nas - Mam - to nie przeszkadzało. Personelowi już tak...
Dobrym pomysłem jej wzięcie termosu, żeby przygotować sobie herbatkę czy kawkę na potem. No bo wiecie - z chorym dzieckiem czasem trudno iść do wc, a co dopiero zrobić sobie coś do picia...
Na wszelki wypadek proponuję też wziąć jakiś kubek i łyżeczkę, jakiś scyzoryk. Szczególnie jeśli nic nie wiecie o szpitalu. Albo znacie jego kiepską reputację...

INNE
Kto ma telefon? Wszyscy, he. Tak więc ładowarka! Często się o niej zapomina w nerwach.
Coś do pisania plus kartki.
Coś do czytania dla siebie (naprawdę polecam - jak już opadną nerwy może zacząć się Wam nudzić...)
Ewentualne poprzednie wyniki badań/wypisy dziecka (ja mam wszystko w jednej teczce z książeczką)
Tablet, laptop.... hm... z tym różnie... Wszystko zależy od oddziału na jakim jesteście i czy jest tam aparatura medyczna na stałe podłączona do dziecka... Bo wtedy - teoretycznie - nie można używać swoich sprzętów elektronicznych...
Pieniądze w gotówce - na jedzenie w barze czy też absurdalną opłatę za szpital...
Własne dokumenty!!!!!
Stopery. Jeśli dziecko nie wymaga uwagi w nocy polecam korki do uszu.... 
I jeszcze ewentualne własne lekarstwa. Gdy zaczynamy martwić się o dziecko czasem zapominamy o własnym zdrowiu...


O czymś zapomniałam....?

piątek, 26 lutego 2016

Kop od rzeczywistości

Muszę na jakiś czas wstrzymać się z moimi fotorelacjami z Chin... Bo ja tu się ciągle rozmarzam jak to było wspaniale, a w między czasie dzieci mi się pochorowały. I już - szybki powrót do rzeczywistości i dnia codziennego...

Tak więc Em. od kilku dni ma zielone gluty i znów charka. Tylko teraz nie wiem, czy to przez te gluty, czy znów cichaczem oskrzela oberwały...?!? Na szczęście mamy w domu cały zapas leków na zapalenie oskrzeli/atak astmy, więc działamy...

Natomiast eL. bardzo się wczoraj skarżyła na brzuch i nawet straciła apetyt (szok)!! No a dziś od 5 rano rzyga jak kot. Nie sądzę, żeby jej coś zaszkodziło, bo rzyga na żółto a nie żarciem. Do tego gorączki brak, więc na jakiś wirus też średnio mi to wygląda... Jednak wiecie - żaden ze mnie specjalista...



No i siedzimy sobie w trójkę w domu (znowu) z chorobami (znowu) a eL. omija (znowu) fajny dzień w przedszkolu... A ja (znowu) zaczynam maraton pomiędzy (znowu) chorymi dziećmi. I oczywiście mój Ka. (znowu) też jest chory i kaszlący co wcale nie pomaga w nastrojach. No bo (znowu) wszyscy padamy na twarz....!

I tylko modlę się (dziś hurtowo - do Boga, do Tao, do Buddy... wzorem Chińczyków...), żeby nam się zaraz sąsiad remontujący łazienkę nie uaktywnił. No bo daje czadu. A weź tu przy wiertarce udarowej, mieszkając w bloku z wielkiej płyty, połóż chore dzieci na drzemkę... No weź...



Na poprawę humoru możecie na mnie zagłosować. Nie żebym Wam coś sugerowała ;) ;) ;)





czwartek, 25 lutego 2016

PRÓBNY KOMENTARZ

Uwaga uwaga, rzecz ważna, że ho ho.

Jak już pisałam, pozmieniałam kilka blogowych ustawień. 
Teraz bym bardzo chciała sprawdzić, 
czy może coś pomogły w sprawie dodawania komentarzy.

Dlatego też bardzo ładnie proszę o dodanie 
jakiegokolwiek komentarza 
- nawet totalnej głupoty - 
na próbę właśnie.

I jak możecie, napiszcie też
z czego korzystacie
(ogólnie - komputer, telefon itp).

A jeśli nadal macie problemy - dajce mi znać!!!

BARDZO BARDZO PROSZĘ!!!

:D :D :D

środa, 24 lutego 2016

Chiny - Znaki zodiaku

Na pewno nie raz Wam się obiło o uszy, że w Chinach są inne znaki zodiaku. Ano są :) I o ile my w nasze Koziorożce, Lwy i Raki zazwyczaj wierzymy z przymrużeniem oka, Chińczycy traktują sprawę Psów, Świń i Kogutów bardzo poważnie.

Przyznam się Wam, był taki czas, że i ja śledziłam swój horoskop - ten nasz. Jednak nigdy nie planowałam według niego życia. A już na pewno nie rezygnowałam z jego powodu z chłopaka, jakiegoś wyjazdu czy... dziecka!! Jak mi coś nie pasowało w jednym opisie... to... poszukałam sobie inny, który pasował do moich zamiarów :D :D Chińczycy natomiast - o, to warto opisać. 

Zacznijmy od tego, że Chińskie Znaki Zodiaku są całoroczne. U nas - 12 w ciągu jednego roku. U nich - również 12, ale co rok inny. Dlatego też Chińczycy cały rok nazywają danym znakiem - w czasie naszego pobytu w Pekinie cały czas świętowali początek Roku w Znaku Małpy (skądinąd bardzo pięknie to świętowanie im wychodziło :)). 

Noworoczne dekoracje

Żeby jeszcze było weselej, to Nowy Rok co rok zaczyna się odrobinę inaczej, na przełomie styczeń/luty - w zależności od faz księżyca i innych mądrych obliczeń... Jeśli więc chcecie mieć pewność jaki jest Wasz znak, bardzo proszę, ściąga:

Chińskie Znaki Zodiaku

I teraz - prosty przykład - na fioła, którego mają Chińczycy. Znakiem bardzo, ale to bardzo najlepszym z najlepszych jest Smok - symbol cesarstwa, mądrości, wielkości i dosłownie wszystkiego co naj! A jego przeciwieństwem, szczególnie wśród kobiet, jest Owca/Koza. No i tak - w Chinach rodzice oczekujący na dziecko nie mogą znać jego płci. A dlaczego? A między innymi z powodu Znaków Zodiaku!! Zabobonni mężczyźni nie chcą się żenić z kobietami Owcami/Kozami, więc matki masowo przyspieszają porody swoich dzieci, żeby - na wszelki wypadek - urodziły się w Roku Konia... Rzecz jasna te, które nie mogą przyspieszyć rozwiązania, mają też inne - bardzo niemiłe - pomysły... I wstrzymywanie się z porodem do Roku Małpy nie jest najgorszym z nich... A wszystko to przez Znak Zodiaku...!
(zakaz poznania płci dziecka był wprowadzony też z innych - politycznych - powodów, ale ja nie o tym dzisiaj...).

Mój Chiński Znak Zodiaku to na szczęście Pies (już pomijam, że pewnie moja mama przy moich narodzinach miała to w głębokim poważaniu, he). Natomiast akurat moja Em. urodziła się kilka dni przed początkiem Roku w Znaku Owcy/Kozy. Czyli co?? W razie ewentualnego przyszłego kandydata na zięcia  - Chińczyka - fart nie z tej ziemi :D :D

Chińskie Znaki Zodiaku w Świątyni Taoistycznej





Chiny - szał zakupów...!

The Place - wypasione centrum handlowe
Rozczaruję Was. W Chinach wcale nie jest tanio... Ba! W Chinach jest drogo!!

W ciągu kilku ostatnich lat Chińczycy masowo zaczęli pragnąć tego co oryginalne. Wszystkie markowe sklepy odzieżowe - począwszy na moim "ulubionym" H&M a na Pradzie kończąc - są o wiele droższe nie tylko niż u nas, w Polsce. One są nawet droższe od tych we Włoszech czy Francji! A jednak Chińczycy i tak tam kupują i niesamowicie się tym szczycą.

Ulica handlowa
Powiem szczerze - nie znam się na "markowych ciuchach". Dla mnie spodnie z House'a to już rarytas ;) I nie mam też szału butów i torebek. Ale po kilku spacerkach przed ogromnymi sklepowymi wystawami sama muszę przyznać - ceny biją po oczach!!

Co się jednak dziwić - nawet zwyczajna kawa w Starbucks'ie, w wersji najmniejszej, dawała po kieszeniach - wychodziła jakieś 30-35 Yuan'ów (1Y = 60gr), czyli jakieś 20zł... Moja ulubiona gorąca czekolada kosztowała jeszcze więcej... Razy trzy osoby i stówka pękała... Boli, nie?

He, teraz sobie na pewno myślicie o podróbkach. A i owszem - są! W czterech kategoriach: A, B, C i D, gdzie A to podróbki o najlepszym standardzie (np. towary wyniesione z oryginalnych magazynów, bo mają zły szew albo perła nie jest dość okrągła), a D to najgorszy szajs (Rolex z przyklejonymi wskazówkami ;)).

Ba! Istnieje nawet coś tak niesamowitego jak legalne podróbki!! Lepiej - jak legalnie działające centra handlowe z podróbkami! To jest coś, nie? W samym Pekinie są cztery - my byliśmy w dwóch. Jeden wyglądał jak wielopiętrowy bazar pod dachem i z ogrzewaniem. Ale drugi był krótko po remoncie i naprawdę robił wrażenie.


I teraz sobie wyobraźcie, że - LEGALNIE - macie iść na zakupy do podróbkowego raju i - LEGALNIE - musicie się targować o cenę owych podróbek. I nie targować o "troszkę". He... Oni Wam mówią, że coś kosztuje 100Y, a Wy im co? A Wy im, że dajecie... 10Y... Tak, tak  - kazano (!!!) nam się targować o 1/10 ceny. Tak, żeby w najgorszym wypadku spotkać się w środku... Więc wchodzicie na przykład do mega eleganckiego sklepu z przepięknymi sukienkami chińsko-balowymi dla dzieci, takimi, że Wójcik ze Smykiem się umywają i masz się targować do upadłego!! Obowiązkowo!!

Legalne centrum podróbek "Silk Street"

Legalne centrum podróbek "Silk Street"

Miałam taką sytuację, że już kończyliśmy naszą wizytę w jednym z tych centr handlowych a ja koniecznie chciałam sobie kupić podróbkę jedwabnej bluzki w chińskim kroju. Zostało nam jakieś 10 minut do zbiórki i nagle (w końcu!!) wpadła mi w oczy Ta Właściwa. Oczywiście w rozmiarze S... rozmiarówki chińskiej...  (nawet jeden cycek by mi się nie zmieścił...). Tak więc pytam, czy ma kobitka większe - miała. I zaczynam przymierzać, od L... XL... 2XL... i w końcu 3XL (rozmiarówki chińskiej, żeby nie było!!). Tak czy owak, trochę nam zeszło z tym przebieraniem i zaczęłam się martwić, że spóźnimy się na zbiórkę z resztą wycieczki (NIE-NA-WI-DZĘ się spóźniać). Przeliczyłam szybko cenę w głowie, machnęłam ręką na targowanie i mówię kobiecie, że biorę - o kilkadziesiąt youanów mniej, do równego. A ona do mnie: tylko? I nie tylko tyle mi dasz, ale tylko o tyle się targujemy??? Tak więc rozumiecie - presja targowania się była ogromna. I naprawdę można było sporo utargować.

Inna sprawa, że niektóre marki były sprzedawane zupełnie spod lady. Ich producenci próbowali (z mizernym skutkiem) walczyć z chińskim - LEGALNYM - obrotem podróbkami. Tak więc teraz ich produkty są albo sprzedawane pod ladą/w uliczkach za centrum handlowym/w samochodowych bagażnikach (itp.) albo po prostu wystawiane na półkach sklepowych bez znaczka. A jak chcecie znaczek, to (za ekstra opłatą) dokleją/doszyją cichaczem na miejscu. Sama zakupiłam NIELEGALNIE LEGALNĄ podróbkę paska Louis Vuitton, dla męża - spod lady. Oryginały chodzą w Polsce za jakieś 2,400zł. Jak nas przyciśnie będziemy mieć prawie na trzy raty hipoteczne ;) ;) (dla ciekawości - dałam za niego około 50zł - to się nazywa targowanie, co?!?).

Oprócz domów towarowych i eleganckich sklepów w Pekinie jest jeszcze mnóstwo ryneczków, bazarków, targowisk z różnymi duperelami. A tam to naprawdę różnie bywa z oryginalnością produktów. I z targowaniem. Weszłyśmy raz do wielgachnego budynku z asortymentem dla dzieci - no niektórych ORYGINALNYCH chińskich zabawek w życiu bym nie kupiła. Takie badziewie! A tam akurat nie można było się targować wcale...

Wejście na Targ żywności
Na bazarku różności

I nie można było się też targować w instytucie jedwabiu czy pereł, czy herbaciarni (na herbatkę Was jeszcze zabiorę), ale tam z kolei z okazji Nowego Roku na wstępie dawali nam spore zniżki (aż sam przewodnik się zdziwił). Podobno naprawdę słaby ruch w interesie mieli. No i dostawaliśmy coś ekstra (w sensie kup dwa - trzeci gratis), więc jak się dobrze sprawę zorganizowało z mamą i Siostrą to też nie było źle :D :D

Podsumowując - zakupy w Chinach to naprawdę ciekawe doświadczenie. I pisze to ktoś, kto już nieraz musiał się targować - czy to w Europie, czy to w Afryce...

A, wiecie co jest najlepsze w tym wszystkim? Że o ile zakup podróbek w Chinach jest jak najbardziej legalny, to ich przywóz do Polski już zupełnie nie...!! I co Wy na to?? :D :D

Poczytaj również o chińskim:



poniedziałek, 22 lutego 2016

Chiny - Wielki Mur...

Ja wiem, wystarczyłoby gdybym wstawiła kilka zdjęć, bez zbędnych opisów.
Bo Wielki Mur Chiński... no to po prostu Wielki Mur Chiński!! 

Ale wiecie, gaduła ze mnie... To Wam opowiem co nieco ;)

Żeby postawić nogę na owym Murze wcale nie musieliśmy wyjechać z Pekinu. Bo Pekin jest ogromny (jakieś 200km średnicy...), naprawdę. Tak więc mieliśmy w planie naszej wycieczki odwiedziny na Murze i na szczęście zanim do niego dojechaliśmy co nieco pozwiedzaliśmy. Na szczęście, bo było zimno jak cholera... Wiało tak, że łeb urywało, a im wyżej w górę (bo Mur jest w górach) tym więcej leżało śniegu. Plus tego był taki, że te mroźne mini huragany przegnały calusieńki smog. A co za tym idzie? Wspaniałe widoki!! No i jeszcze lepsze zdjęcia :D :D :D Tak więc dobrze, że na Murze znaleźliśmy się bliżej godzin południowych ;)



A teraz kilka ciekawostek:
- Wielki Mur ma dobrze ponad 2 tysiące lat... ale to co wybudowano na początku dawno zostało przysypane kolejnymi warstwami, umocnieniami a po części... no zwyczajnie rozwalone. Bo początkowo nie był to żaden mur wspaniały, a zwyczajny wał ziemny... he...
- nikt tak naprawdę nie wie ile obecny Mur Chiński ma długości. Chińczycy sporo mu dodają, Amerykanie odejmują... A czemu? A bo w wielu miejscach już albo nie istnieje, albo jest poprzedzielany szczytami gór bądź też rzekami i wąwozami... Encyklopedie podają, że muru w Murze jest około 6,200km, a razem z naturalnymi barierami przeszło 8,800km. Tak czy owak - robi wrażenie, nie?
- gdy "zacny" Mao Zedong panował sobie komunistycznie nad Chinami, za jego pozwoleniem Mur zaczęto masowo rozbierać na części, co by sobie postawić inne przydatne domki, bary, szalety i takie tam... 
-... na szczęście organizacja UNESCO w porę zadziałała, trochę postraszyła wszechmocne Chiny i teraz a) Mur jest na liście Siedmiu Nowych Cudów Świata, b) za przywłaszczenie sobie choćby kamyczka grożą okrutne kary... A wiecie - tam prężnie działa Kara Śmierci...
- w związku z Olimpiadą w Pekinie w 2008 roku w końcu porządnie o niego zadbano i rozpoczęto konkretne remonty - żeby znów był piękny i wielki, i żeby... przyciągał turystów ;) 
- my byliśmy w części Badaling - to tam szanowny prezydent Duda prawie wywinął (tak patriotycznie) orła, he ;) 



No kurde - co tu więcej pisać... BYŁO ZAJEBIŚCIE!!!!!! :D :D :D

I oczywiście po więcej zdjęć zapraszam na moją stronę na fb:
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.588850767931604.1073741830.529782527171762&type=3&uploaded=9

Chiny - jedzenie...

No dobra - nie będę Was dłużej męczyć - wiem, że wszyscy chcecie poczytać o jedzeniu ;)

Teraz macie dwie opcje:
1. Przygotować sobie coś do chrupania, bo być może zaraz mocno zgłodniejecie;
2. Otworzyć sobie drzwi do kibelka, bo może Was trochę zemdlić...

No ciekawe, w której grupie się znajdziecie pod koniec czytania... i oglądania ;)

Z czym kulinarnym Wam się kojarzą Chiny? Zgadza się - ryż i pałeczki. U nas ziemniaki i widelec - u nich ryż i pałeczki. I o ile o ewentualny widelec (zamiast pałeczek) można było prosić bez skrępowania, to ryż... no cóż - był WSZĘDZIE!!

Mieliśmy to szczęście, że codziennie jadaliśmy w nowych miejscach. To znaczy śniadania zawsze w hotelu, a obiadokolacje na mieście, w różnych restauracjach. Pomiędzy stałymi posiłkami dzielnie próbowałyśmy tambylczych specjałów... ale o tym za chwilkę.

Żeby łatwiej się czytało (i oglądało) trochę (specjalnie dla Was) posegregowałam nasze żywieniowe doświadczenia!! Gotowi?



1. ŚNIADANIA



Mocno przypuszczam, że nasze hotelowe śniadania nie do końca były chińskie. Raczej takie pomieszane - trochę Azji, trochę zachodu. Tak więc do dyspozycji mieliśmy tosty, dżem, jajka sadzone i płatki z mlekiem (sojowym, rzecz jasna) ale też makaron z warzywami, gotowaną kukurydzę i bakłażany, oraz podejrzane robaczki i chińskie bezsmakowe kluchy i placuszki. I kiełbaski z baraniny.

No i ryż - obowiązkowo!! My (biali) jedliśmy raczej śniadania na zimno, oni (nie-biali) raczej na ciepło. My chcieliśmy jajko na tosta, oni jajko z (nieodłącznym chyba?!?) obowiązkowym sosem sojowym.

Dodatkowo do dyspozycji mieliśmy również owocowo-warzywny bar sałatkowy. Owoce raczej puszkowe (brzoskwinia, ananas) i wszechobecny arbuz. Z warzyw to też raczej mało - świeży ogórek, pomidorki koktajlowe, cebula, kukurydza w ziarenkach, sałata. I tyle. Za to sosów - przynajmniej ze cztery. Niestety większość na słodko - też standardowo...

Na szczęście pałeczki nie były wymagane - ba! Przy każdym talerzu odgórnie leżał komplet sztućców!

Pewnym utrapieniem był... brak nabiału. I to nie tylko na  śniadaniach, niestety. Ja lubię sery, twarogi, jogurty, mleko (i mleczną czekoladę, he...), a w Pekinie - wszystkiego jak na lekarstwo. Serów nie uraczyliśmy ani razu - mój żółto-serowy mąż by ostatecznie umarł z głodu ;) ;)


2. OBIADOKOLACJE

O ile śniadania jedliśmy w stylu tradycyjnym (prostokątne stoły, stół szwedzki), o tyle do reszty posiłków musieliśmy się "troszkę" przyzwyczaić...

Chińczycy jadają przy okrągłym stole, na którym leży wielgachny szklany talerz - obrotowy w dodatku! Wokół tego talerza są przygotowane nakrycia - mała miseczka do zupy/ryżu, mały talerzyk, mały kubeczek do herbaty, ewentualna szklaneczka do napoju zimnego (najczęściej piwa, które śmiało możemy nazwać sikaczem). Ze sztućców uświadczymy małej łyżki (?) do zupy i - bo jakże inaczej - pałeczek! No dla nas (białych) dodawali jeszcze widelec :)

Po co ten szklany wielgachny talerz? Ano na nim właśnie stawia się wszystkie półmiski, wazy i talerze z potrawami - odpowiednio już posiekanymi i poporcjowanymi. Tak więc pojawia się pierwsze danie (zupka, ryż, jakieś mięcho - tak naprawdę to różnie było z kolejnością) i każdy po kolei sobie trochę tego czegoś nakłada do miseczki/talerzyka. Duży talerz się obraca (na szczęście ręcznie...!), wszyscy sobie nakładają, a w między czasie są dostawiane kolejne dania. Wszystkie cieplutkie, w smakach i konsystencjach bardzo różne - a to mega ostre, a to mega słodkie, a to samo mięcho, a to same warzywa, a to coś rozpaćkane, a to coś twarde jak cholera. Zero reguły (albo ja jej nie dostrzegłam).




Ogólnie za każdym razem było z 10-12 różnych dań i - o dziwo! - wszystkie możliwe do zjedzenia pałeczkami!! Pod koniec imprezy naprawdę większość wycieczki umiała się nimi obchodzić - w tym ja :D (zdarzyło nam się nawet jeść urodzinowy tort pałeczkami! I co? I poszło sprawnie, że ho ho!! :))







Smakowało mi też prawie wszystko. Z kilkoma zastrzeżeniami:
- głupio jest jeść ziemniaki jako warzywo... dodatek do ryżu...
- naprawdę nie muszę do wszystkiego dodawać sosu sojowego. A już szczególnie jajecznica na grzybkach się bez niego obejdzie...
- frytki ze słodkich ziemniaków (batatów) to nie jest to samo co frytki ze zwyczajnych pyrów...
- nie koniecznie muszę jeść tak, żeby wypalało mi gardło... i przełyk... i wnętrzności...




Przed pierwszym takim obiadem nasz przewodnik ostrzegł nas, że albo pokochamy chińskie jedzenie, albo będziemy się męczyć do końca wyjazdu. Ja nie miałam w czym się zakochiwać - od dawna lubuję się w "chińszczyźnie" i mam tyle szczęścia, że restauracja w której się rodzinnie stołujemy naprawdę wiernie wzoruje się na chińskich smakach. Tak więc nie miałam żadnego szoku kulturowego. No... przynajmniej podczas obiadokolacji...

Smakowało? I to jak!! :D



3. FAST FOOD

Chiny - kraj w którym wszystkiego musi być najwięcej - to raj fastfoodowy. A przynajmniej Pekin. No a jego centrum to już w ogóle. KFC, McDonald, Pizza Hut, Subway - normalnie na każdym rogu! Podobnie jest z popularnymi - ogólnoświatowymi - kawiarniami. Jednak o ile kawy były pyszne jak u nas, to fastfoody... zupełnie inna bajka! 

Ja wiem, że fastfoodowe sieciówki w każdym kraju wyglądają inaczej. Ale naprawdę zaskakująco jest na przykład wejść sobie do KFC (skądinąd przeze mnie uwielbianego) i zamiast frytek mieć w ofercie... ryż...! Fryty też były, ale jakoś tak... dodatkowo ;) A w Subwayu zamiast kanapek zestaw przeróżnych zupek ;) 

Zupełnie inna sprawa wygląda z hot-dogami. Raz, że parówy podawane są bez bułki za to na patyku, dwa, że... no nie do końca wiadomo co tak naprawdę kryje się pod nazwą hot-DOG... W smaku było to coś niespecjalne - bo słodkawe. W konsystencji natomiast gumowate z nieprzyjemną flakowatą skórką. Chińczycy to jedli masowo, a dzieci to już dosłownie wszędzie - ja spróbowałam i no cóż... Nie otrułam się, ale... wolę jednak ryż ;)

Dobra mina do... no naprawdę fatalnej przekąski...


4. TARG ŻYWNOŚCI

Teraz na wszelki wypadek jednak chwilowo odstawcie wszelkie przekąski... Otóż tak - w planie wycieczki była wizyta na chińskim targu żywności, gdzie oprócz góry sezamków, kolb kukurydzy i mega słodkich szaszłyków z owoców oblanych chyba trzystu-procentowym cukrem (jedno maleńkie winogronko zaspokoiło mój popyt na cukier na trzy dni...!) można było spotkać... wszystko! 

Owocowe, mega-słodkie szaszłyki


Mieliśmy to szczęście, że nie było smogu za to lekki przymrozek, więc nie musieliśmy zbyt intensywnie wdychać podejrzanych zapachów. No bo naprawdę - latem to musi tam ostro dawać czadu...! Ale że my byłyśmy zimą, to spokojnie przeszłyśmy się wszystkimi uliczkami.

Wcinam krewetki :D


Tak więc miałyśmy do dyspozycji między innymi:
- krewetki,
- ośmiornice,
- koniki morskie,
- różne skorupiaki
- rozgwiazdy,
- żaby,
- jaszczurki,
- jedwabniki,
- węże,
- ślimaki,
- małże,
- skorpiony,
- gołębie...







No i tak bardziej tradycyjnie - drób, wieprzowina, wołowina, baranina - najczęściej w postaci szaszłyków.
Podobno również można było tam uświadczyć i psiny i kociny (???), ale cichaczem, spod lady - jednak nikt nam jej nie proponował, więc nie potwierdzę...

I jak tam Wasze apetyty?? :D


5. KACZKA PO PEKIŃSKU

Na koniec - co by Was nie zostawiać z ewentualnymi mdłościami - słów kilka o prawdziwie chińskim rarytasie! No słuchajcie - pychota!!

Samo jej przygotowanie wymaga czasu i precyzji, ale o tym to sobie już poczytajcie w książkach kulinarnych ;)

Kaczkę po pekińsku dostaliśmy ostatniego dnia na koniec kolacji. Tak tak - na koniec. A dlaczego? A bo wcale się nie dostaje całej kaczki, he... Zgodnie z tradycją i chińską magią liczb, z jednego ptaka kucharz powinien wykroić... 109 porcji!! Czyli nie pałeczki i skrzydełka, ale skrawki mięcha jak do kebaba. No i tak - razem z mięchem dostaliśmy okrągłe, cienkie placuszki (coś jak naleśniki, w smaku coś jak ciasto na pierogi). Takiego placuszka trzeba było sobie położyć na ręce, a potem (pałeczkami, rzecz jasna) wziąć kawałki mięcha, otoczyć je w specjalnym sosie (ciemny, słodkawy, sezamowy - mniam) i sru na ten placuszek. A na dokładkę warzywa (cebula, ogórek), pocięte w paseczki. Ile kto lubi - oczywiście w ramach rozsądku, bo ten placuszek naprawdę był cienki... Na koniec należało (również pałeczkami - a jak!) zawinąć to cudo w taki rulonik (w fastfoodach mówią na to wrap) i już - smacznego. Naprawdę - niebo w gębie!!! Palce lizać!! Tudzież pałeczki... ;)

Warzywne dodatki do Kaczki po pekińsku

Sos do Kaczki po pekińsku

Prezentacja: "jak to wszystko złożyć w całość" :D



I jak tam? 
W której grupie jesteście?? 
Umarlibyście z głodu 
czy bylibyście w kulinarnym raju??
:D :D :D


Po więcej zdjęć zapraszam na moją stronę na fb:


sobota, 20 lutego 2016

Chiny - KONKURS

Żeby Wam się nie nudziło podczas czekania na moje kolejne fotorelacje zapraszam Was do udziału w bardzo prostym konkursie.

UWAGA !!! 
Z powodu problemów z pozostawianiem komentarzy 
proszę nie udzielać odpowiedzi na blogu (czyli tu) 
(pod udostępnionym postem)
Niech wszyscy mają równe szanse :D :D

Chińczycy mają również swoje przyzwyczajenia i zabobony - jak każdy naród. Jednym z przyzwyczajeń jest traktowanie pierwszego piętra jako parteru (rozumiecie - w windach nie ma tradycyjnego dla nas oznaczenia P czy 0). Jeśli jednak dobrze przyjrzycie się zdjęciu zauważycie również jeszcze jedną RZECZ, której nie spotkacie w polskiej (europejskiej? światowej??) windzie. I to już jest zabobon ;) ;)

I to także jest pytanie konkursowe. A nawet dwa!

Tak więc, żeby wziąć udział w konkursie należy:
1. Odpowiedzieć na pytania:
  • czego brakuje w windzie?? (oprócz parteru)
  • dlaczego tego czegoś brakuje??
2. Polubić post konkursowy.
4. Udostępnić publicznie post konkursowy.
(he, ja też chcę mieć z tego trochę radochy :))


Konkurs trwa tydzień - do końca kolejnej soboty, czyli 27.02.2016r.
Pośród poprawnych odpowiedzi sprytna rączka eL. wylosuje DWIE OSOBY!!

I oczywiście są nagrody!! Trochę na poważnie, trochę na wesoło - zbiór pamiątek z Chin. 
Coś, co będziecie mogli:
- obejrzeć
- skonsumować
- wykorzystać
- pokazać innym
- zachować na zaś :D :D :D
No wyjdzie z tego mała paczuszka :D :D

Tak więc zachęcam. I bardzo proszę - ZDJĘCIE HOTELOWEJ WINDY:

Winda w hotelu, Pekin, Chiny
Czas start!!
Kto chętny - do dzieła!!
:D :D :D

Chiny - zakwaterowanie...

Normalnie bym olała opis hotelu - bo na pewno wszyscy czekają na foty z chińskich świątyń, wypasionych budynków i ... jedzenia :)

Ale z naszym, hotelem wiąże się kilka... hm... interesujących opowieści. Więc co mi tam :)

Przy okazji - wszystkie informacje, które zamieszczam 
wynikają albo z moich obserwacji, 
albo z zapamiętanych słów naszych przewodników 
(Polaka i Chinki). 
Tylko wiecie... różnie to bywa z moją pamięcią... ;)

Mieszkaliśmy na (teoretycznie) 10 piętrze. Tu chwilowo nie rozpiszę się więcej, bo... będzie konkurs z nagrodami :D :D 

Hotel Plaza ***


Nasz hotel miał *** i myślę, że dużo nie odbiegał od standardów europejskich. Jednak było w nim - a konkretniej w pokojach - kilka ciekawostek:
  • większość rzeczy była umiejscowiona... niżej. A już szczególnie kibelek. To stereotyp, że Chińczycy są mali i niscy - widziałam sporo wysokich Tambylców ;) (o grubasach nie wspomnę...). Jednakże w miejscach publicznych zamiast tradycyjnego (wg nas) sedesu mają zazwyczaj dziurę w podłodze! Nie do końca jest to toaleta rzymska, bo tam jest o co oprzeć dupsko... z tym że publicznie. A tu trza se przykucnąć, odsłonić zadek i ... no sami wiecie... I myślę, że właśnie z tego powodu i mi mieliśmy w pokoju sedes w wersji mega niskiej. Ale jednak - uffff - był to sedes!!!
    Jakże uroczy kibelek publiczny...
  • na wyposażeniu każdego pokoju były maski przeciwgazowe i latarki. Chińczycy mają na ich punkcie małego hopla. Szczególnie w miejscach publicznych. A to na wypadek wojny, a to na wypadek trzęsienia ziemi, a to na wypadek eksplozji którejś z 15 elektrowni jądrowych (budują kolejne 9...). Choć akurat w tym przypadku to nie wiem, czy im mocno pomoże taka maska... Więc i my miałyśmy te jakże atrakcyjne maski na stanie - a za ich uszkodzenie groziły masakryczne kary!!
  • kary też groziły za... pobrudzenie ręcznika! Szok, co? Szczególnie, jak się jest kobietą z wodoodpornym tuszem do rzęs... Przed samym zakwaterowaniem poproszono nas o... nie farbowanie włosów!! Żeby przypadkiem nie pofarbować i ręczników...!!! Tak czysta przed wytarciem to dawno nie byłam...
  • a dbanie o czystość była trochę utrudniona, bo... owszem, mieliśmy i wannę i prysznic, ale nie mieliśmy ani tu, ani tu ruchomej słuchawki prysznica. W wannie tylko kran. Pod prysznicem tylko deszczownica (właśnie wygooglowałam jak to się nazywa, ha!!). No nam to utrudniało życie. Ech, te nasze europejskie przyzwyczajenia...
  • ... także do dobrze oświetlonych pomieszczeń. Udręka!! W pokoju miałyśmy tak nastrojowo, że tylko dzieci robić!! Lamp było wszędzie od groma, ale solidnie oszczędzano na nas z mocą żarówek. Normalnie malowałam się na ślepo - doszłam do perfekcji ;) Ta mroczność trochę gryzie się z chińskim podejściem do życia - oni odczuwają spokój, gdy jest bardzo jasno, bardzo tłoczno i bardzo głośno. W ogóle są strasznie krzykliwych narodem. Może to był ukłon w naszą stronę, że taki nastrój nam zrobili - a my tacy niewdzięczni???
  • za to codziennie dostawałyśmy wodę butelkowaną, sztuk 3. Stawiano je zaraz koło umywalki, pewnie z przeznaczeniem do mycia zębów. Tylko nasza mama męczyła się z wodą butelkowaną - nam z siostrą Zemsta Cesarza jakoś mało straszna się wydała, więc bez zastanowienia korzystałyśmy z kranówy. I nic nas nie złapało. W ogóle nikogo nic nie złapało. Więc albo wodę faktycznie mają tak dobrą jak się chwalą (bo się chwalą), ale wszystko co złe wypaliło w nas ich ostre żarcie... Na szczęście więc nigdzie publicznie nie musieliśmy celować dupskiem w dziurę w ziemi w wiadomym "rzadkim" celu... Naprawdę ufff.... Co do wody, to również w autokarze codziennie rozdawali nam po butelce na głowę. W końcu uzbierał nam się mały zapas. Bo do każdego posiłku również były napoje (a herbata to już w ogóle bez ograniczeń). Miła odmiana po różnych wyprawach po innych egzotycznych krajach, gdzie woda była na wagę złota...! 
    Nasz "mały" zapas wody...
  • dbano także o nas stawiając na holu każdego piętra jonizator powietrza. Dla mnie pewna nowość, ale ja - przykładowo - nie mieszkam w Krakowie... Nie wiem, czy to pomagało, bo jak już wiecie miałyśmy szczęście i nie było smogu (dzięki Bogu za mega długi Nowy Rok!! - wszystko co przemysłowe ograniczone lub zamknięte, ludzie na urlopach, mały ruch na ulicach - ufff ufff ufff). Ale hole w hotelu były zupełnie bez okien, więc może jednak?? 
    Jeden z hotelowych holi
  • i również dbano o nas w zakresie usług telefonicznych. He - na te kilka metrów pokoju, łazienki i mini-przedpokoju dano nam aż trzy aparaty telefoniczne!! I router z wifi... który odkryłyśmy dopiero trzeciego dnia... Oj tam, oj tam... ;) ;) I tak większość "naszych" stron www była zablokowana... Jednak jedna fajna rzecz wynikała z tej ilości telefonów - wszyscy mieliśmy odgórnie ostawione budzenie. No nie dało się go przeoczyć...! ;)

Tak czy owak nasza trójeczka (mama, Siostra i ja) mieszkała w jednym pokoju. A że ja byłam na przyczepkę - to dostałam... dostawkę. Masakryczną dostawkę. Bez szans zmienienia... Pierwsza noc była szybka - tak byłam zmęczona zmianą czasu i intensywnym zwiedzaniem, że spałam jak zabita. Ale potem obudziłam się jak w kostnicy... taka była niewygodna...
Dwa wypasione wyra i moja dostawka...
Na szczęście, jak już pisałam i będę powtarzać pewnie jeszcze ze sto razy, mieliśmy świetnego przewodnika. Od razu wiedział w czym rzecz - nie ja pierwsza spałam na dostawce (wszystkie pokoje w hotelu były dwuosobowe) (nawet w dwupokojowych apartamentach trzecia osoba spała na dostawce). Nie mógł mi zmienić łóżka, za to organizował dodatkowe kołdry, żebym mogła je sobie włożyć pod moje delikatne dupsko :D I tak je poskładałam, że w sumie spałam na... siedmiu warstwach :D :D Jak prawdziwa księżniczka... na dostawce. 

Jednak na tym nie koniec. Od wielu lat śpię w korkach. Bez stoperów normalnie nie ruszam się z domu. A tym bardziej, gdy śpi się z własną matką, która w nocy potrafi dać ostro-chrapiącego czadu... Którejś nocy tak się wierciłam (chrapanie było słychać mimo stoperów!!), że mi w końcu wypadły. Na nieszczęście nie mogłam ich znaleźć w tych moich pierzynowych warstwach. Na szczęście miałam sporo zapasowych...

I tak właśnie stałam się Księżniczką na ziarnku wosku
Bo wiecie, w Chinach wszystko jest podrobione. Nawet Księżniczki ;) ;)

piątek, 19 lutego 2016

Chiny - podróż do...

Ok, mam już większość zdjęć - zaczynamy sprawozdanie :)! Narazie - zupełnie od początku. A potem się zobaczy (trudno - przykładowo - o jedzeniu pisać dzień po dniu... to trzeba traktować jako całość, osobny temat...).

A na początku to trzeba było do tych Chin dotrzeć ;)

Chiński kotek na polskim lotnisku
Lot mieliśmy z Warszawy, do której uprzednio musieliśmy dojechać (chyba jeszcze nie pisałam - mieszkam w Bydgoszczy, Kujawsko-Pomorskie). Trasa przebiegła nam elegancko (jechaliśmy nową, jeszcze darmową, autostradą), tak więc na lotnisku byliśmy dobrą godzinę przed planowanym byciem. Nic to - mogłyśmy sobie na spokojnie oddać bagaże, wypić herbatkę i porobić foty do albumu (bo zrobię go NA PEWNO!!!). 

Herbatka na lotnisku
- co by się wczuć w chiński klimat

Doczekałyśmy się zbiórki i już zrobiło się ciekawie. Na wycieczkę leciało jakieś 90-100 osób, w tym trzech pilotów-przewodników. Nam się trafił najlepszy z najlepszych - poważnie, powinni mu dać ekstra premię!! Ludzie zostali podzieleni na trzy grupy - każda grupa miała swojego przewodnika-opiekuna. No i cóż - mieliśmy farta :) 

Plac zabaw dla dzieci - świetna sprawa!

Czas pomiędzy prześwietleniem bagaży podręcznych a wylotem spędziłam na poszukiwaniu magnesu z samolotem, dla koleżanki. No słuchajcie - dramat! Na calutkim lotnisku ani jednego!!! (Na lotnisku w Pekinie również brak... może to trzeba kupować w biurze LOTu czy gdzieś tam...???).



Tak czy owak, mieliśmy fajowe miejsca, obok siebie, przy oknie (moja Siostra już się o to odpowiednio wcześniej postarała), ale że samolot w połowie był zupełnie pusty to i tak się poprzesiadałyśmy. W końcu leciałyśmy jakieś 8 godzin, przez noc... Warto było mieć ekstra miejsce na rozprostowanie naszych ślicznych nóżek :D :D

Przy okazji - wiecie jakie są dopłaty za siedzenie w lepszej klasie? od 1,500zł do jakichś 3,000zł... Nieźle, co?!?!

Do tej pory latałam często i w wiele stron świat, ale niewątpliwą przyjemność lotu Dreamliner'em miałam po raz pierwszy. No słuchajcie - cacuszko!! Start i lądowanie - jak po maśle. Obsługa - bardzo życzliwa. Wyposażenie - ho ho ho i jeszcze trochę!! Wc - padłam z wrażenia!! (a ja się trochę boję korzystać z toalety w samolotach...). Naprawdę - gdybyście kiedyś mieli okazję - polecam!!

Podgląd na trasę lotu

Co tu wybrać, co tu wybrać??

WC


Obiadek

Śniadanko - pudełko

Śniadanko - zawartość

Po zjedzeniu dwóch posiłków, obejrzeniu dwóch filmów i kilku seriali, pograniu w kilka gierek i porobieniu innych rzeczy dla zabicia czasu wylądowaliśmy na bajeranckim lotnisku w Pekinie. Na NAJWIĘKSZYM LOTNISKU NA ŚWIECIE. Dość powiedzieć, że po odbiór bagaży musieliśmy pojechać wewnętrznym pociągiem... (więcej ciekawych informacji TU). No zrobiło na mnie wrażenie - wypasione, czyściutkie, błyszczące, z Chińskimi dekoracjami (mogłyśmy się im przyjrzeć na koniec wycieczki, przed wylotem do domu). I głośne!! Nasze "maleńkie" Okęcie naprawdę się umywa. Też było czyste, schludne i elegancko zorganizowane. Ale jakieś takie ciche, czasem wręcz martwe. Pekin natomiast - samiutkie centrum życia. 

Aha - już jesteśmy w Pekinie!

Największe lotnisko świata - z okna samolotu


Najbardziej, po wylądowaniu, bałam się ciężkiego powietrza. Gdy wyszłam z lotniska w Nowym Jorku myślałam, że się uduszę - tak było gęste i śmierdzące. A tu, bardzo proszę, miła niespodzianka. Temperatura jak w domu - powietrze jak w domu! Potem się okazało, że (jak ze wszystkim), mieliśmy dużo szczęścia, bo smog był prawie nieodczuwalny. W sensie tak wiało, że go przewiało gdzie indziej. Dlatego też pewnie tak trudno było mi uwierzyć, że oto jestem już w innej strefie czasowej, na innym kontynencie, w zupełnie innej kulturze, gdzie Biały Człowiek to rarytas. Było tak normalnie, tak dobrze i to obiecująco, że aż niemożliwie!

Sami widzicie - mocne, pozytywne emocje od samiutkiego początku!! A dalej będzie tylko lepiej :D :D :D