poniedziałek, 30 listopada 2015

Tydzień z zastrzykami

To tyle na temat dziwacznych objawów Em. - niestety, znów zapalenie oskrzeli, zastrzyki i przymusowe siedzenie w domu (choć wynegocjowałam, że możemy chociaż rano się wybrać na zastrzyk do przychodni, żeby w domu nie zarosnąć grzybem...).

Trochę miałam nadzieję na tą wiotkość krtani, bo z tego po prostu się wyrasta i nikt nikogo nie kłuje przez pięć dni w dupsko... No ale charczenie przy wiotkości jest dużo gorsze, a Em. tak na "lajcie" jakoś. W ogóle broi jak pijany zając i doktórka trzy razy ją oglądała/osłuchiwała bo sama była zdziwiona.

Z rozpędu dostałyśmy też skierowanie do alergologa, bo naprawdę podejrzane to zapalenie. Raz, że tak szybko wróciło, dwa, że prawie bezobjawowo. Całkiem dobrze się składa, że idziemy jutro z eL. na testy nr 2 - i tak musimy zahaczyć o rejestrację.

Teraz najbardziej boję się astmy oskrzelowej... Nawet nie chcę o tym myśleć...!!

I wkurzyła mnie pielęgniarka co przyszła wieczorem do domu. Jestem już strasznie zmęczona tymi choróbskami, okropnie martwię się o dziewczynki, tak bardzo współczuję Em. że musi ciągle walczyć z bólem (a powinna walczyć tylko o zabawki, na przykład...), a ta mi zaczyna opowiadać (pielęgniarka w sensie), jakie te zastrzyki są straszne, bolesne i w ogóle dramat, że "nawet sobie pani nie wyobraża". Akurat potrafię sobie to wyobrazić bardzo dobrze. Raz, że przeżyłam dwa porody naturalne, dwa, że przeżyłam pozabiegową depilację w nosie, na żywca - naprawdę nie wiem, co było gorsze...

No nic... Coś jednak dobrego z tego wyszło: tak strasznie się denerwowałam tą podejrzaną chorobą Em., że w nocy nie mogłam spać. By nie tracić nocki na samo czuwanie pochłonęłam najnowszą książkę Małgorzaty Musierowicz - o matko, jak bardzo polecam!!!! Nektar dla duszy i serca!!! 

niedziela, 29 listopada 2015

Złość człowieka z biednego kraju...!!!

Wgrrr....

Ojciec z eL. wybyli na basen, Em. smacznie sobie śpi - ja zażywam relaksów wszelakich. Jest włączony cicho tv z jednym takim amerykańskim (!!) programem, co to coś tam sobie robią a w między czasie komentują co właśnie robią. Zazwyczaj akurat ten program lubię, ale dziś mnie krew soczysta zalała!!

Wypowiadano się w nim na temat młodzieży przyjeżdżającej do USA na wymianę uczniowską. Temat mi bliski, bo sama byłam AuPair w czasie studiów i mieszkałam z amerykańskimi rodzinami (dwiema - o tym za chwilę...), opiekując się ich dziećmi i chodząc do szkoły. W moim przypadku to były już studia (muzyczne), w programie natomiast były dzieciaki z liceum - jednak to zupełnie nieważne. Wypowiadali się Amerykanie - dorośli.

No i czegóż to się dowiedziałam?? Że na taką wymianę przyjeżdża młodzież z biednych krajów!! A jakie to kraje?? No, na przykład Włochy, Polska, Brazylia... Gdzie nie mają dostępu do kultury i oświaty... Na początku myślałam, że się przesłyszałam (w końcu tv był cicho). Ale nie - mam prawdziwe ucho muzyka...

Padłam... I nadal leżę... Chyba szybko to się nie podniosę...

Ale czemu ja się dziwię?? Bardzo proszę - historia z pierwszej ręki:

Wyjeżdżając do USA jako AuPair mieszkałam już (tu w Polsce) w fajowej chałupie. Nie chwalę się - ale musicie to sobie wyobrazić, żeby pojąć absurd następnych wydarzeń... Tak więc rodzice dorobili się sporego domu, miałam zajebisty pokój z antresolą wielkości mniejszego mieszkania (a tak ściślej, to moje pierwsze samodzielne mieszkanie było mniejsze od tego pokoju). Niczego nam nie brakowało, jeździliśmy na wycieczki zagraniczne (co ja piszę - lataliśmy!), miałam własne mini autko i generalnie do USA leciałam po wrażenia, emocje i doświadczenia...

Dodam jeszcze, że ja już mówiłam po angielsku dość płynnie, tylko obycia z mową potoczną mi brakowało...

He... No więc moje pierwsze doświadczenie z amerykańską rodziną było przeurocze... A cóż za emocje! Matka-prawniczka i ojciec-lekarz traktowali mnie jak dziecko z siódmego świata. Pokazując mi łazienkę, tłumaczyli że mam do dyspozycji nawet ciepłą wodę! A niezwykle skomplikowaną maszynę jaką jest zmywarka przedstawiali jak coś z innej galaktyki. Samochodu w ogóle nie dali mi prowadzić, bo przecież w mojej wiosce to się na osłach jeździ. Albo saniami ciągniętymi przez miśki polarne...

Mówię Wam - cyrki!!! Wytrzymałam z nimi jakieś dwa miesiące i zmieniłam rodzinę - na o wiele bardziej cywilizowaną. Raz, że sami byli z różnych kultur, narodowości i religii, dwa, że też latali po caluśkim świecie (u mnie w Polsce też byli w odwiedziny i nigdy przenigdy nie dali mi odczuć, że jestem gorsza).

Apeluję do tych wszystkich miłościwych Amerykanów z zakorzenionymi stereotypami - zajmijcie się swoimi tyłkami!!! I poczytajcie trochę książek!!!


Wgrrrr....................

Dziwne objawy dziwnej choroby

Znów się zmagamy z dziwną chorobą. Jeszcze nie wiem co to będzie - jutro idziemy do lekarza po diagnozę. Tym razem podejrzaną chorobę ma Em. Według mnie są dwie opcje:
1. dziwaczne zapalenie oskrzeli
2. niemowlęca wiotkość krtani.

Objawy... no tu jest właśnie dziwnie! Em. generalnie ma je bardzo oryginalne. Poszukałam sobie wszystkie objawy obu przypadłości i oto co mi wyszło:

1. Zapalenie oskrzeli:
- kaszel -> tylko po płakaniu, gdy jej się nos zatka lub odkaszlnie to co spłynie
- katar -> trochę zatkany nosek, przezroczysta wydzielina, kicha bardzo rzadko
- gorączka -> nic a nic
- świszczący oddech -> zdarza się
- pogorszenie stanu gdy leży -> wręcz przeciwnie (wtedy to już zupełnie wszystko mija)
- wzmożone pocenie się -> nie stwierdzono
- duszność -> brak
- senność -> o, jak bym chciała...
- drobne wybroczyny na buzi -> brak
- wymioty -> brak

2. Wiotkość krtani (laryngomalacja):
- charczący oddech -> jest!
- świszczący oddech -> czasami
- pogorszenie charkania i świstania podczas leżenia i spania -> zupełnie na odwrót!!
- pogorszenie przy płakaniu i krzyczeniu -> i to jeszcze jak...
- trudności w karmieniu -> nie w naszej rodzinie...

Dodatkowo okropnie się ślini - cały czas myślałam, że na zęby. Katar ma jakiś taki suchy. I głos też przesuszony, jakby po niezłej imprezie. Ale o tym nigdzie nie piszą...

No więc idziemy jutro do pediatry i niech ona nam określi, czy to rzęzi i charczy krtań czy oskrzela. Bo dla mnie, jak Em. zaczyna tak charczeć właśnie, to ja czuję to w całym ciele. A potem sobie odkaszlnie raz i porządnie, i mamy spokój z traktorowaniem na jakiś czas...

Masakra! Albo jutro nas wezmą do szpitala, albo kupujemy korki do uszu dla całej rodziny...


A tak poza tym to Em. nauczyła się mówić "mama" i już zaczęła nadużywać. Szczególnie gdy się dopytuję, kto ma jej przewinąć dupsko... ;) Teraz siedzi pod biurkiem i broi jak pijany zając. Zaczynam podejrzewać, że wcale nie jest chora tylko bardzo szybko opanowała technikę symulacji...!

piątek, 27 listopada 2015

Mama dresiara vs Francja elegancja

Podczas moich badań dotyczących zdjęć naczytałam się sporo o domowym ubiorze mamy. 

Rozwijam temat:

Ostatnio jest modne być elegancką mamą. Że to niby dowartościowuje, poprawia humor i samopoczucie, szczególnie gdy bobasy dają nam w kość.

Żeby być Francja-elegancja należy:
- mieć ekstra make up
- mieć ekstra fryzurę
- mieć ekstra manicure
- być ekstra ubraną, łącznie z butami (o dodatkach nie wspomnę).

No na litość boską! Poważnie?!?! To jest najważniejsze w byciu mamą?? To ja dziękuję. Wolę być mamą dresiarą - mamą praktyczną:

1. Make up
Owszem, jak wychodzę z domu to przypudrowuję nosek. Ale bardziej dlatego, że mam cerę problematyczną (ale ładne określenie na bardzo niefajny problem) i nie chcę ludzi straszyć. A jak siedzę w domu to lubię ten czas wykorzystać i pozwolić skórze oddychać i się zregenerować. Oczy owszem - trochę tuszu, podkreślenie brwi. Ale nie paćkam się jak paw, bo zaraz eL. też by chciała a nie chcę jej uczyć, że tylko z make up'em kobieta jest ładna i wartościowa. Poza tym w ciągu dnia tak często się śmieję, że i tak się przez łzy rozmazuję...

2. Fryzura
Najczęściej mam czyste, umyte włosy, no chyba, że mamy kryzys i nie ogarniam (zdarza się, nie przeczę). Odświeżone farbą. I tyle. Nie układam ich na codzień godzinami, też pozwalam im na regenerację bez suszarek, lokówek i ciężkich wiązań. A poza tym... no cóż - mam córki. Starsza mnie uwielbia czesać, druga mnie uwielbia czochrać. A ja lubię, jak na mnie praktykują te cuda - ja czesałam moją mamę i teraz umiem wyczarować fajne upięcia na mysich włoskach eL. Jednak gdy wychodzimy na "imprezę" wszystkie jesteśmy ładniuchno uczesane. Lubię zaznaczać, że jak się coś świętuje (urodziny, przyjęcia, występy itp) trzeba wyglądać inaczej, szykowniej.

3. Manicure
Jasne... Mój manicure? Czyste, krótkie paznokcie - żeby świecić przykładem i nikogo nie zadrapać. Pomalować też lubię, ale nie mam cierpliwości. Wolę nie malować i potem skupić się na dzieciach a nie na odpryskującym lakierze... Myślę jednak, że to trochę przez lata przyzwyczajeń - od małego gram na pianinie, a wiadomo jak z tym jest... i paznokciami...

4. Ubranie
Ja bardzo przepraszam, ale czemu to niby dresy są złe??? Moja mama jest bardzo stylową osobą, a w domu bezkarnie zapindala w dresie. I jak jedzie do lasu czy na działkę - też. Więc czemu nie można iść z dzieckiem do parku/lasu/łono natury w dresie?? Ładnym, czystym, wygodnym (!!!) dresie. I w butach sportowych. O byciu w domu już nie wspomnę. Większość dnia spędzam na dywanie kulając się z Em. i eL. między zabawkami, chowając się pod stołem, raczkując jak piesek. Po cholerę mi spodnie z wrzynającym się paskiem albo odsłaniająca dupsko spódniczka?? Lubię wyglądać elegancko i kobieco, ale czy naprawdę na plac zabaw trzeba ubierać szpilki?? Kiedyś widziałam mamuśkę, która zamiast bawić się z dzieckiem "na drabinkach" ciągle wyciągała szpilki z piasku. I piasek ze szpilek. Ubieram dresy/leginsy/getry (!!!) i wygodne koszulki/bluzki/sweterki z pełną premedytacją i właśnie wtedy czuję się dobrze!! Nic mi w nich nie wystaje, nie widać zbędnych fałd ani innego kawałka bladego cielska. Nie męczę się, nie poprawiam i nie wystaję przed lustrem...

Drogie mamy - nie dajcie się zwariować!! To Wam ma być wygodnie. To Wy ustalacie priorytety!! A nie jakieś babska z modnych pism i stron www. Lubicie wyglądać sexi już z samego rana - podziwiam. Ale nie dążcie do jakiegoś absurdalnego ideału tylko dlatego, że tak ktoś opisał i jakieś babsko z Bevery Hills  (czy czegoś tam...) wygląda już przed śniadaniem jak lalka Barbie. Raz, że na pewno ma z cztery nianie, dwa - pewnie nie zna ulubionych zabaw swoich dzieci... 


Ja kocham moje dzieci. I kocham być sobą!!
Poza tym niektóre sportowe wdzianka są naprawdę sexi ;) ;)

czwartek, 26 listopada 2015

Hip hip hurra!!!

Pamiętacie moją albumową przeprawę pełną bólu i niezrozumienia?? Bólu emocjonalnego, rzecz jasna... 

(Kto nie pamięta - bardzo proszę: Złośliwość rzeczy martwych)

Na szczęście - jest sukces!!! Mam już świeżutki album w domu!!! 
Pan sprzedawca z punktu fotograficznego wziął sprawy w swoje ręce. I naprawdę zrobił to z dobrego serca i powołania chyba, bo ja nawet nie byłam umalowana... Dzwonił do mnie, uspokajał, załatwił rabat (bo tamten przez te chocki-klocki stracił ważność...) no i jest! Mam mój fotoalbum z wakacji w domu!! Elegancki, śliczniutki, pachnący nowością. Kto ma ochotę obejrzeć - zapraszam na kawę!


Tylko kawę kupcie, bo wyszła...


Ps. Serdecznie zapraszam na moją podstronę Dziecięca Myślodsiewnia. Będę na niej zapisywała złote myśli moich dzieci - a niektóre warto uwiecznić!! Przyda się, gdy trzeba będzie babom zrobić "siarę" na osiemnastce... albo weselu... albo w ogóle... :D Może też z tego jakiś album powstanie...?

środa, 25 listopada 2015

Ankieta

Lubię sobie czasem poskakać po różnych blogach w celach poznawczych. No wiecie - mimo wszystko nadal jestem początkująca i tak sobie sprawdzam jak inni prowadzą swoje strony, o czym piszą itp.

I co mnie zaskoczyło - wielu piszących rodziców, którzy podpisują się jakośtam ale nie nazwiskiem, wstawia zdjęcia swoich dzieci...! To znaczy tak mi się wydaje, że to ich dzieci - no bo opisują te swoje pociechy bardzo dokładnie (gdzie były, co robiły i co zbroiły). I buzie na zdjęciach się powtarzają bardzo, bardzo często. I zaczęłam się zastanawiać...

Ostatnio dla próby wstawiłam fotę Em. - a w sumie jej wystające giciory - i znów się zdziwiłam! Wy tego nie widzicie, bo nie macie podglądu na statystyki mojej strony (ani tej na fb), ale zdjęcie namacalnej, żywej osoby ma większą "popularność" niż inne moje wpisy. Domyślam się, że i samo zabawne zdjęcie ma z tym coś wspólnego... no ale jednak...

Jeśli chodzi o wstawianie zdjęć mam mieszane uczucia. Nawet bardzo. Może za dużo naoglądałam się wiadomości i naczytałam kryminałów...? Źle ostatnio się dzieje na świecie... :(

Ale myślę też o odczuciach moich dzieci w przyszłości... Wystarczy, że obsmarowuję im dupska słownie i to nie pełnym imieniem... Skąd mam wiedzieć, czy za kilka lat nie będą miały do mnie pretensji?...

Wstawiłam po prawej stronie bloga ankietę - ANONIMOWĄ! Bądźcie tak mili i kliknijcie, co? Może mi się coś rozjaśni...


wtorek, 24 listopada 2015

Bardzo podejrzana alergia

Wybrałyśmy się dziś z eL. na testy alergiczne. W sensie czekałyśmy na nie od czerwca i w końcu się doczekałyśmy - hurra! Poszło nie najgorzej. 

Na początku eL. trochę płakała - bardziej ze strachu (napatrzyła się na inne dzieci w poczekalni) niż z bólu, ale jak tylko pani pielęgniarka pozwoliła jej siąść na różowe (!!!) obrotowe (!!!!!) krzesło - wszystko było ok. 

Mnie też pokłuto solidnie, ale byłam dzielna - rzecz jasna. Dziś robiliśmy testy na alergeny całoroczne. 18 kłuć. 

Dla niewtajemniczonych - wygląda to tak, że ręka zostaje ponumerowana, a obok numerków nakłada się po kropelce różnych alergenów. Następnie delikatnie kłuje się te kropelki, żeby mogła wystąpić jakaś reakcja z ciałem/krwią badanego. Po 15 minut mierzy się odczyn (bąbel i jego rumień) linijką. Wynik podaje się w milimetrach.

I teraz uwaga! Jestem alergikiem z długą historią. U mnie kupuje się chusteczki na kilogramy, mam lekarstwa i krople w każdej torebce i pomieszczeniu, nieraz musiano mnie ratować, bo na przykład spuchłam lub dostałam pęcherzy w oczach (!!).

A dziś coś?? A dziś nic!!! No kompletnie nic!!! Ba!!! Nawet czysta histamina ledwo dała się odczytać - wyszedł mini bąbelek . Ręka swędziała mnie jak szalona - a odczytów prawie zero!!! A już kurze i pleśnie - zero kompletne!! Babka musiała użyć specjalnego szkła powiększającego, żeby czegokolwiek się dopatrzyć...! Szok totalny, bo po każdych większych porządkach muszę iść pod prysznic - inaczej bym się zadrapała na amen.



Cała osłupiała weszłam do gabinetu naszej pani dr, która miała dla mnie dwie wiadomości:
a) dobra - tak się zdarza
b) zła - jestem beznadziejny przypadek (no bo czemu by miało być inaczej...?!)

Memu dzieciu natomiast spuchło pół ręki i wyszło po trochu z każdej grupy. Najgorzej na konie i pleśnie właśnie. I już wiemy czemu kaszle jak gruźlik... Na szczęście okres rozkwitu pleśni i grzybów dobiega końca.

Za tydzień mamy testy na alergeny sezonowe. Jak i tym razem nic nie wyjdzie... idę do psychiatry...

poniedziałek, 23 listopada 2015

Brak-mi-sił...

Tak bardzo bym chciała nie marudzić znów o tym samym... ale - chwilowo jestem zmęczona macierzyństwem... naprawdę... 

Dowód? Nawet trzy, bardzo proszę...
1. Chciałam nakarmić dzieci parówkami z flakiem. No wiecie, z taką folijką, zdecydowanie niejadalną. Czasem jemy parówki na zimno. Więc wyjęłam je, pokroiłam w kawałki, oblałam dla eL. ketchupem... A folijki nie zdjęłam...
2. Wychodząc z domu po eL. do przedszkola przeszukałam cały dom, wszystkie kieszenie, lodówkę i buty w celu znalezienia kluczy do drzwi. A miała je Em. w łapce. A ja w łapce miałam Em....
3. Wyrzuciłam obficie użytego pampersa do... pralki. Zabijcie mnie - nie wiem czemu!?!?!

Ka. jest na małym służbowym wyjeździe, eL. pomaga mi jak może ale to też przecież maluch jeszcze i potrzebuje przytulasków i mamusiowej pomocy, a Em. przechodzi samą siebie...

I ja już naprawdę nie wiem, ale podejrzewam, że zaczynają jej (Em.) wychodzić kolejne zęby. Nie mam pojęcia czy to normalne..!?! Ma już bialutką ósemkę - cztery na dole, cztery u góry. Dziś pchała ostro paluchy do buzi i się darła, więc zrobiłam test własnymi paluchami - matko, jaki był wrzask, gdy nacisnęłam dziąsełko! Ewidentnie jest spuchnięta dolna trójka... Dodatkowo nadal przechodzimu kryzys odcięcia pępowiny (myślałam, że mamy już to za sobą... ja głupiutka...). Chyba cały blok wie, kiedy odsuwam się od Em. na więcej niż metr... No i znów ma katar. Strach się bać, co może on oznaczać...


Do wszystkich rodziców, którzy ze zgrozą wyobrażają sobie "porzucenie" własnych dzieci i 13sto godzinny lot do Chin - z całą moją miłością, fascynacją i oddaniem dla dzieci:

WSADŹCIE MNIE JUŻ W TEN SAMOLOT!!!!!!!!!!!! 

czwartek, 19 listopada 2015

Sąsiedzki podsłuch krzyczących matek

Lubię czasami sobie obejrzeć Super Nianię - szczególnie tą amerykańską. Raz, że lubię sobie popatrzeć na tamtejsze chałupy - ech..., a dwa, że amerykańskie show'y są jakoś tak inaczej nakręcane. Ale mniejsza o powody.

Wczoraj akurat było o matce, która miała czwórkę dzieci, adoptowanych. Tata był żołnierzem, aktualnie na misji. Naprawdę je kochali i starali się z całych sił (a wiecie, czasami pokazują rodziny, gdy rodzice mają na wszystko wy***ane... niestety). 
No i jedno zdanie tej matki utknęło mi na maksa w głowie:
"Sąsiedzi myślą, że ja cały czas krzyczę na dzieci."

O mamo, skąd ja to znam!!! Czasami też się zastanawiam, czy zaraz nie zapuka do nas ktoś z policji czy jakiegoś specjalnego ośrodka socjalnego. Czy nawet TVN Uwaga (lub inne takie). I powtarzam sobie w głowie - nie krzycz. A potem cholera mnie bierze, bo czasem nie da się nie krzyczeć. Albo inaczej - krzyczą moje dzieci. I są sytuacje gdy nie mogę ich wziąć na kolanko, przytulić, uspokoić i... uciszyć.

Niektórzy powiedzą, że nie ma takich sytuacji... Nie?!?

1. Środek nocy. Em. po chorobie jest rozstrojona na maksa - i przyzwyczaiła się, że na każde jęknięcie jesteśmy przy niej. No bo kto by nie był, skoro już raz wylądowaliśmy na OIOMie...? Ale choroba się skończyła i przywileje też... Trochę to drastyczne, ale poważnie - w nocy się śpi. A nie: je, śpiewa, bawi, robi Indianina, raczkuje, tańczy... Więc od dwóch nocy prowadzę wojnę. Ona się drze, bo nie chce spać, a tym bardziej w łóżeczku. Ja się drę, bo chcę spać, a tym bardziej sama (jak mnie ktoś ciągle kopie, drapie i gramoli się pod moją pachę, to naprawdę nie da się wyspać...). Potem ona się drze, a ja pierdzielę i idę spać do łóżka eL., żeby mieć krzykacza na widoku. W końcu ona pada ze zmęczenia a ja zasypiam z nerwem... I co? Może powinnam brać na ręce, tulić i uspokajać? Co noc?? Aż do osiemnastki??? Sorry - co innego choroba, koszmary, a co innego zwyczajny terror.

2. Ranek. Ubieramy się do przedszkola. Em. siedzi w przedpokoju i się drze, bo a) musi być ubrana, b) musi czekać, a chce już i natychmiast iść. Natomiast eL. się drze, bo nie chce iść wcale. I wcale nie dlatego, że nie lubi. Ale wczoraj na wieczór zwlekała z pójściem spać i nie dość się wyspała (choć szczęściara dostała eksmisję do mojego cieplutkiego i cichego łóżeczka...). I jak tu nie olać sprawy?? Ani się nie rozdwoję (a w sumie roztroję, bo sama też muszę ubrać gacie i umyć zęby...) ani nie ma na to czasu... Przekupstwa też się stosuję - zresztą w wysokiej fazie krzyku nie skutkuje nic a nic... Więc się drą...

I tak bez końca...

Ale najgorsze jest to, że to są tylko takie momenty. Głośne, ale krótkie. 

Natomiast rzadko który sąsiad słyszy (i widzi), naszą wspaniałą relację, pełną śmiechu, wygłupów, mądrych zabaw, przytulasków, ciepłych słów, wyznań miłości i bezgranicznego oddania. Pocieszania, uspokajania, zapewniania... I to trochę boli. 

I bardzo rozumiem tą matkę z Super Niani - czuła się fatalnie! Poświęcała dzieciom mnóstwo czasu, kochała je szczerze i z oddaniem, dzieci były czyściutkie, zadbane, wesołe i lgnęły do niej jak małe kurczaczki. I bardzo też podobało mi się podejście Super Niani, która szczerze uspokajała mamę - że dzieci tak mają. Jedne krzyczą mniej, drugie bardziej. Jedne szybciej się dostosują do reguł (choćby głupie spanie), a inne się buntują ile wlezie. Ale lepiej mieć krzyczący terror w domu teraz, póki są małe. Bo jak urosną, to już będzie przechlapane...

Niestety, dla sąsiadów była tą złą, krzyczącą matką... Smutne, nie?


środa, 18 listopada 2015

Świecące dupki... ;)

Słuchajcie (czytajcie??) - nie uwierzycie!!

Dziś rano, w trakcie robienia śniadanka dla Em. użarł mnie... komar!!! No poważnie!!! Bąbelek może i inne  latające badziewie by mi zrobiło, ale nie dam się oszukać - tak bzyczą tylko komary...! Poza tym go pacłam - były namacalne zwłoki...
W związku z tym, postanowiłam eL. nauczyć rodowej pieśni (powszechnie znanej, rzecz jasna) o komarze właśnie (wersja nasza - nic się nie martwcie - bardzo mocno ocenzurowana...!!!):

"Lata komar w nocy, lata komar w dzień,
ciągle widzę jego maluteńki cień.
A gdy widzisz komara, jak mu dupka świeci,
to mu przywal gazetą, dalej nie poleci."

Rzecz jasna pieśń spotkała się z wielkim uznaniem mej latorośli :D
(oryginał - ten mega +18 tu)

No i przy okazji podzielę się z Wami naszą rodową poezją (zapewne mniej znaną - ale polecam, że ho ho!), z niejakim Księżycem w roli głównej:

"Wyszedł Księżyc z chatki
i narobił w gatki...
Gwiazdki to widziały
i się z niego śmiały...
Księżyc zawstydzony
zgubił kalesony...!
I jak myślicie dzieci
czym on teraz świeci?!?!
- GOŁĄ DUPCIĄ!!!"

Prawda, że urocze? No przyznajcie się, które Was mocniej wzruszyło? :D :D



wtorek, 17 listopada 2015

Przedszkolny debiut aktorski

No i stało się! Zostałam Gwiazdą Sceny Teatralnej. Biedną i nędzną, ale zawsze... 
Pierwszy dzień i już dwa występy, ha!

Było prześmiesznie!!!  :D :D :D 

Na szczęście:
a) miałyśmy z innymi babkami chusty na głowach i mogłyśmy sobie i zakryć odrobinę twarze i dyskretnie się chichotać...
b) samo przedstawienie było w atmosferze przyjaźni i optymizmu, więc nawet jak ktoś nie wytrzymał i parsknął głośno, to widownia pozytywnie reagowała. W sensie parskała z nami ;)

Wiedziałam, że minęłam się z powołaniem! :D :D

Przy okazji mega zintegrowaliśmy się między nami rodzicami z RR, ale i z babkami-nauczycielkami, kucharkami i resztą obsługi. I nawet księża (którzy grali - uwaga - księży) dołączyli do naszych estradowych wygłupów i okazali się kolesiami z klasą i ... powołaniem!! ;)

A przede wszystkim to dostaliśmy obiad. Nie zgadniecie - danie główne: gulasz z... daniela z dodatkiem opieńków!! PYCHA!!! Nie spodziewałam się, że będzie taka feta - a była - i czekam na jeszcze! "Kopciuszek" tuż tuż...

Życie aktorki to jest jednak życie!! :D :D :D

poniedziałek, 16 listopada 2015

Złośliwość rzeczy martwych...

Pamiętacie jak się cieszyłam z moich rabatów na fotoksiążkę? Taaak... Oto kolejna historia z serii "niech mnie ktoś zastrzeli":
1. Stworzyłam sobie na komputerze piękny album z wakacji. Jakieś 325 zdjęć na 74 stronach. Siedziałam nad nim dobre trzy-cztery tygodnie (bo choroby, bo dzieci, bo brak weny...). Ale udało się - wyszedł świetnie!
2. Podczas któregoś tam zapisywania, wyskoczył mi błąd, że brakuje jakiejś czcionki. Sytuacja nader dziwna, bo w ogóle tej czcionki nie używałam. Sprawę olałam i czekałam na jakiś rabat...
3. Doczekałam się! Ale to już wiecie :D
4. Przygotowałam fotoksiążkę do wysłania i co? I kod promocyjny był błędny. Wgrrr... Na szczęście po szybkiej konsultacji z biurem obsługi klienta administrator przyznał się do tego błędu (coś tam bla bla bla - bo nie znam się na informatyce), sprawę naprawili i już mogłam sobie wpisywać mój elegancki kod na 66zł...!
5. Taaak... Kod działał, ale pod koniec przesyłania zdjęć i clipartów wystąpił bliżej nieokreślony błąd, szlag trafił program i wszystko się zamknęło...
6. Myślę sobie, że może to przez tajemniczą niezidentyfikowaną czcionkę? Ściągnęłam, zapisałam, uruchomiłam program na nowo, powtórzyłam wszystkie czynności... i wszystko padło w tym samym momencie...
7. Zapisałam album pod inną nazwą, w innym folderze, zresetowałam kompa i próbuję na nowo. I no nowo - to samo...
8. Wtedy mnie ogarnął strach, że być może mój komp zwariował, ale album jednak przeszedł i sobie zamówiłam trzy kopię... Ścisnęło mnie w gardle okropnie i zadzwoniłam do biura obsługi klienta. No na tak niemiłą babę to dawno nie natrafiłam!! Wytłumaczyłam kobiecie w czym rzecz, a ona na to, że w regulaminie wyraźnie stoi, że pomiędzy kolejnymi zamówieniami trzeba odczekać przynajmniej godzinę. Ja jej tłumaczę, że a) nie pamiętam regulaminu, bo fotoksiążki zamawiam u nich od kilku lat i nigdy nie było problemów, b) nie wiem, czy w ogóle coś zamówiłam i b) że nawet jeśli to przyznaję się do błędu i czy ona może to jakoś sprawdzić, albo ewentualnie wstrzymać (no nie oszukujmy się - na pewno między zgłoszeniem a wykonaniem mija jakiś czas). A co baba na to? Że ona nic nie wie bo nie musi i że trzeba było czytać regulamin!!! Tak... Ciekawe czym się kierowali szefowie przyjmując ją do pracy..?
9. Tak czy owak napisałam do nich maila, że jasna cholera, niech mi pomogą! Odpisali z działu technicznego, że owszem, jak najbardziej i są zwarci i gotowi do współpracy. I że mam im przesłać różne takie pliki, które z opisu wyglądały jak czarna magia.
10. Zlana potem wysłałam, a oni, że jeszcze kolejne! A więc wysłałam.. A oni więcej i więcej... To się poddałam... Tym bardziej, że do końca ważności kodu rabatowego zostały dwa dni... Zaczęłam podejrzewać, że działają na zwłokę, cwaniaki...
11. W między czasie byłam akurat w punkcie gdzie wręczono mi kod rabatowy. Wytłumaczyłam więc panom sprzedającym w czym problem i z czym zamieszanie. Zasugerowali mi, bym zapisała album na pendrivie i przyniosła do nich. Bo że może to nie wina albumu tylko np. komp nie daje rady. Tak, łatwo powiedzieć...
12. Zapisywanie tego tomiska trwało z milion lat! Musiały się skopiować wszystkie zdjęcia, cliparty, ustawienia i inne różne głupoty. No ale udało się... 
13. Zaniosłam w sobotę i kolejne milion lat trwało, aż Pan sprzedawca mógł uruchomić ten pechowy album. Poważnie - z 45 minut czekałam, aż wszystko mu się na lapka załaduje. A no końcu co? A na końcu znów szlag trafił wszystko, bo wyłączył się program w tym samym momencie...
14. Na szczęście poruszyłam dobre serce sprzedawcy, który obiecał, że zgra ten album na firmowego pena i w firmowej kopercie wyśle go bezpośrednio do laboratorium zdjęć, żeby mi elegancko wywołali fotoksiążkę. I to z dobrym rabatem! Bo najprawdopodobniej zawiniły ich firmowe, programowe cliparty... 

No i czekam teraz pod telefonem, jaka będzie decyzja z laboratorium. Ale powiem Wam, że jak się nie uda to !!@#%!*&!!!.... 

A tak poza tym, to byłyśmy dziś z Em. na kontroli u pediatry - ufff.... Zapalenie oskrzeli odeszło w niepamięć! Dostała ostatni zastrzyk i spokojnie sobie spacerkiem wróciłyśmy do domu. Przez to, że ostatnie dni ciągle siedziała w domu, przez całą wózkową podróż nawet przez sekundę nie marudziła. Wszystkie widoki chłonęła jak nowe.

Teraz jeszcze uporać się ze sobą (głupie gardło) i z mężem (głupi kaszel) i z eL. (głupia alergia) i normalnie wyprawię imprezę z okazji hurtowego powrotu do zdrowia! Nie czujcie się zaproszeni, bo na pewno mi jakieś zarazki w ramach prezentu przywleczecie ;)

sobota, 14 listopada 2015

To jednak był piątek trzynastego...

Miałam w planach na dziś dużo do napisania...

A potem - w sensie dziś - eL. obudziła się z płaczem, krzycząc "ciocia, ciocia". Jakiś koszmar miała. Kwadrans później włączyłam radio a tam w wiadomościach coś o zamachach, bombach, wielu zabitych - tylko nie dosłyszałam gdzie... Ciocia dziś wcześnie rano wracała samolotem z UK. Przeżyłam swój własny koszmar na jawie. Na szczęście ma się te programy informacyjne i telefony komórkowe - Ciocia już bezpiecznie była na naszym lotnisku. Na nieszczęście... w tym zamachu zginęły jakieś inne ciocie i siostry... I w ogóle...

Tak bardzo mi smutno...


piątek, 13 listopada 2015

"Trzynastego - wszystko zdarzyć się może!"

Panie i Panowie - dostaliśmy becikowe!!

Należę do tej grupy ludzi, która stroni od czarnych kotów, nie przechodzi pod drabiną i woli przespać piątek 13tego... 
Ale dziś - muszę przyznać - pech zaskoczył mnie i podarował odrobinę szczęścia :D A w sumie to całkiem sporo, bo okrągłego tysiaka :D :D A jeszcze dokładniej, to na razie odebrałam tylko potwierdzenie, że je dostaniemy, bo konto nadal świeci pustką... i portfel też...

Mimo to, to naprawdę powód do radochy, bo:
a) no cholera jasna nachodziłam się po te becikowe po wszystkich możliwych urzędach... chyba...
b) o nerwach nie chcę nawet wspominać...
c) i straconym czasie...
d) dziś się okazało, że mamy za mało kupionych zastrzyków dla Em. i musieliśmy dokupić... (niedługo zaczną nas w aptece witać z kwiatami i czymś na uspokojenie...)
e) kończą się pieluchy, mleko i spora dawka dziecięcych przyborów różnorakich, więc popłyną pieniążki, oj popłyną...
f) no i co tu bajerować - tysiak piechotą nie chodzi...!!

Może specjalnie najpierw dostaje się zawiadomienie, a dopiero potem przelew. Żeby człowiek zdążył ochłonąć i nie wydał wszystkiego od razu. He...

Hurra! Hurra!! Hurra!!!



A kto jeszcze nie zna mojej wspaniałej historii o załatwianiu becikowego - odsyłam do lektury... Nie chwaląc się - warto!

czwartek, 12 listopada 2015

Chorobowy zawrót głowy!

No dzieje się, dzieje. Szkoda tylko, że tak kiepsko...

Myślałam sobie, że skoro Ka. przeszedł tą swoją paskudną chorobę, to teraz już z górki. Ale nie - pochodził kilka dnia na nadgodziny i znów jest rozkosznie pociągający... i kaszlący... i stękający...

Em. miała najpierw katarek od ząbkowania. Potem i kaszelek. Potem dostała antybiotyk na 3 dni. A potem - w ciągu - kolejny na tydzień. We wtorek byłyśmy na kontroli: "Niech pani jeszcze podaje syrop i inhaluje, bo jakieś końcówki choroby jeszcze są...". Kaszelek się zmniejszył, katarek jakby też, Em. broi jak pijany zając... Co tu mówić - wygląda mega zdrowo! Dwa dni później - w sensie dziś - poszłyśmy na kontrolę i co? I ostre zapalenie oskrzeli... i zastrzyki w dupsko... i zaoczne skierowanie do szpitala (gdyby stan się pogorszył...) i ja się pytam: "Ale jak?? Ale dlaczego?? Ale znowu??". Rzecz jasna pytam się w przestrzeń, bo już poprzednim razem dostałam odpowiedź, że małe dzieci tak mają. Szczególnie gdy starsze rodzeństwo to przedszkolak. No i przez to ząbkowanie nieszczęsne jest osłabiona... (ósmy ząb na ósmy miesiąc... poważnie!)

Jak już jesteśmy przy przedszkolaku - wyzdrowiała, kilka dni pochodziła do przedszkola i znów kaszle jak  gruźlik. O katarze w kolorze słońca to już nie wspomnę... Zaocznie dziś też została osłuchana i podobno czyściutko że ho ho. To skąd ten kaszel?? Palą faje w tym przedszkolu czy co?!?! W przyszłym tygodniu mamy wizytę u alergologa-pulmonologa (nareszcie...!) więc może tam uzyskamy pomoc...

No i ja. Doczekałam się. Od wczoraj czuję, że mam piekło w gardle... Nawet porządnie śliny nie mogę przełknąć, a co tu myśleć o pocieszaniu i zabawianiu jęczącej reszty... Łeb mi pęknie, portfel to mogę wyrzucić (na leki poszło już tyle, że nawet becikowe nie pomoże...), o moich zajęciach fit to żal wspominać (buuuu, tak bym chciała iść!!!) no a jutro piątek 13ego, więc już się "cieszę" co to będzie... 



Ps. Trochę miałam nadzieję, że po tych mega zastrzykach (antybiotyk+sterydy) moje nadpobudliwe dziecię padnie po kolacji do samiutkiego rana. Jasne... Leży/siedzie/stoi w łóżeczku, gryzie szczebelki i śpiewa z pełną buzią... Że też eL. to nie przeszkadza i śpi sobie jak niemowlak (niemowlak... dobre sobie... kto w ogóle wymyślał te porównania?!?!)...

Ps2. Szkoda, że nie mamy psa... ;)

wtorek, 10 listopada 2015

Zostałam biedakiem. W dodatku nędznym.

Tym się chyba jeszcze nie chwaliłam - gdy eL. poszła do przedszkola z domowych nudów zgłosiłam się do Rady Rodziców. Tym bardziej, że RR w naszym przedszkolu mało ma związku z kasą, a raczej z organizacją imprez różnego typu. No i z braniem udziału w tych imprezach. A że ja uwielbiam organizować i imprezy i brać czynny udział przy przedstawieniach - to chętnie się udzielam. No i naprawdę mi się nudzi, w tej mojej artystycznej duszy...

Pierwsza impreza z aktualną RR będzie w następny wtorek (święto patronki przedszkola). Dziś była próba. O mamusiu, jak ja nie cierpię takich prób!! Przyszłam, a tam ani scenariusza gotowego, ani nie wiadomo kto co ma robić i kim w ogóle być. Bo rzecz będzie polegała na tym, że jest narrator i czyta on sobie historyjkę o patronce, a my - dzielni rodzice - elegancko mamy ilustrować o co w niej biega. Tak, żeby dzieci się połapały no i żeby nudno nie było. Plus jest taki, że nie ma żadnych dialogów. Minus - że co niektórzy za bardzo popłynęli z tą improwizacją, bo dobre pół godziny spędziliśmy robiąc nic... A potem był wielki problem, bo inni z kolei musieli dokładnie wiedzieć co robić, bo do improwizacji to się w ogóle nie nadają... Podsumowując - zamieszanie i bałagan na maksa.

No i moja pierwsza rola jest boska - będę biedaczką z ulicy, głodną, brudną i w łachmanach. Tak nędzną jak tylko mogę być (a mogę sporo...).
Lubię imprezy, gdzie nie muszę się ani czesać, ani malować. A tu nawet myć się nie muszę ;) Ubierać też nie za specjalnie. He... Rola życia!

Mam też już wybraną rolę do bajki dla dzieci. Będą złą siostrą Kopciuszka. No kto by się spodziewał... ;) ;) 

poniedziałek, 9 listopada 2015

Zemsta Siły Wyższej

Uważam się za dobrego kierowcę. Wyszłam kilka razy z poślizgu - bez szwanku, nie dostaję zbyt wielu mandatów (tylko dwa... i naprawdę mogę je wytłumaczyć!!), nie mam punktów karnych, świetnie orientuję się na trasie, jedyny wypadek który miałam nie był z mojej winy, nie jest ze mnie żaden pirat drogowy, ale i też nie ślimaczę się na drodze. No i tylko dwa razy zdarzyło mi się "przytulić" boczkiem własną bramę wjazdową... Ale to z emocji!! I w dodatku baaaardzo dawno temu!! Poza tym - poważnie! - mój osobisty mąż jeździ ze mną bez żadnych nerwów, więc źle na pewno nie jest.

Ale dzisiaj przegięłam...

Nie wiem jak u Was, ale u mnie z rana było spore oberwanie chmury. A jakiś czas po tym jechaliśmy z Em. na kontrolę do lekarza (nadal antybiotyk... ech...). Tak czy owak, po lekarzu odwoziłam Ka. z Em. do domu, a sama wybierałam się po małe sprawunki. I właśnie w trakcie tego odwożenia zrobiłam coś, czego naprawdę nie cierpię! Nie zatrzymałam się na pasach by przepuścić pary staruszków... Tak bardzo się skupiłam na wymijaniu kałuży, żeby ich nie ochlapać, że nie zauważyłam auta z naprzeciwka, które już się zatrzymało i czekało. A w sumie to zauważyłam, ale... jak już przejechałam...

Głupio mi było okropnie... Nie dlatego, że groziło komukolwiek jakiekolwiek niebezpieczeństwo (bo nie groziło) ale zazwyczaj okrutnie psioczę na takich drani, co się nie zatrzymuję... A tu taki klops...

No i dostałam za swoje - odstawiłam pasażerów pod dom, a kilka kilometrów dalej jakiś Ktoś znienacka zahamował przede mną tak, że prawie pocałowałam mu dupsko. Widocznie coś temu Komuś się przytrafiło niespodziewanego, bo zaraz mnie przeprosił gestem ręki, ale ciśnienie mi się srogo podniosło...! A mokre liście mogły srogo ponieść autko... 

I tak sobie myślę właśnie, że w naturze zawsze musi pozostać równowaga. I mam nadzieję, że już jesteśmy kwita!! Co?


niedziela, 8 listopada 2015

A miało być tak pięknie...!

Sprzedaliśmy dziś nasze starsze dziecię dziadkom na noc. Myśleliśmy sobie: "Em. pójdzie spać, my sobie obejrzymy Mam Talent, potem jakiś film, ja w między czasie popracuję nad blogiem/albumem, Ka. odpocznie jak bądź przed nadchodzącymi dwunastkami..."

Na-iw-ność!!!

Bo Em. poszła spać, ale zaraz potem wstała. Nie specjalnie, biedulka, ale choroba nie odpuszcza i męczy ją okrutny kaszel. Więc kaszle, przebudza się, marudzi, jest niespokojna i - no cóż, taka rola rodzica - trzeba jej pomóc. Więc nosimy ją na zmianę, pocieszamy, utulamy, uspokajamy, śpiewamy, kołyszemy itd. W sumie to obejrzała z nami film, bo jakoś nie chciała się z tym jęczeniem wpasować w reklamy... A film był fajny i się wciągnęliśmy. Ona zresztą też - na lepszych akcjach z wrażenia zapominała jęczeć!

I tak sobie myślę, że eL. to miała nosa! Poszła sobie z wielką radochą spać do dziadków, ma swój pokój, swoje łóżeczko i święty spokój... Wyśpi się za wszystkie czas. Szczęściara...!!!



Ps. W między czasie udało mi się założyć stronkę, na którą czaiłam się od jakiegoś czasu. Serdecznie na nią zapraszam: Kobieca Myślodsiewnia czyta... Enjoy!! :D

piątek, 6 listopada 2015

Ale dlaczego Chiny?

He - wiele osób zadało mi to pytanie. Łącznie z panią dentystką, wczoraj. W związku z tym - specjalnie dla Was - uchylam rąbek tajemnicy. Mam nadzieję, że nie pomylę się w zeznaniach! I z tego miejsca proszę moją siostrę (daję Ci kryptonim "Siostra", co by wątpliwości nie było) o sprawdzenie chronologii i komentarz :-)

Bo wszystko zaczęło się od mej Siostry.


Dlaczego jadę akurat do Chin 
- historia prawdziwa.

Jakiś czas temu moja Siostra opuściła nasz dom rodzinny i wyprowadziła się na swoje. A na tym swoim wymyśliła sobie, że w sypialni na ścianie zawiśnie specjalna mapa świata. Taka do kolorowania - tam gdzie się pojedzie, ten kraj się zamalowuje (no albo część kraju, bo jednak nie wszędzie w USA była - przykładowo). Mapę tą montował nasz ojciec jedyny no i ... uszkodził Chiny. Żeby głupio nie wyglądało, Chiny zostały oznaczone - a nie zwiedzone.

I wtedy właśnie ma Siostra postanowiła, że kolejnym jej przystankiem w podróżach po świecie będzie kraj gdzie (być może) jedzą koty (Alcia - bardzo ciepło myślę o Tobie!!!). Zaczęła więc przeszukiwać oferty i w końcu, na początku tegorocznego okresu wakacyjnego - znalazła. 

Nie znalazła jednak (pech-pech) żadnego towarzysza podróży wśród swoich znajomych. Zaproponowała więc wycieczkę moim rodzicom. Mama zgodziła się prawie od razu, ojciec popukał się w czoło (on chce do Wietnamu... jak mi wykupi wycieczkę z przelotem to się poświęcę i mu potowarzyszę... :D).

Jedyny, maleńki, ociupeńki szczegół im jeszcze został na sam koniec - JA. W sensie nie "ja", że chciały bym pojechała, ale "ja" i pierwsze urodziny mego dziecięcia nr 2. Które - jak już wiecie - przypadają w samym środku wyjazdu (lecimy w lutym). Więc trzymały wszystko szczelnie za zębami aż wydała je sąsiadka z działki...! (chyba jej przywiozę jakąś pamiątkę, tak myślę...)

No a reszta już jest znana - dowiedziałam się, przegadałam sprawę z mym lubym, obgadaliśmy sprawę finansową (nie oszukujmy się, tanie to TO nie jest... niestety) i urodzinową (sfałszuję datę przy zdjęciach w albumie... ale cicho sza!!) i ta dam... lecę :D :D

I jak? Spodziewaliście się takiej historii?? Nic dziwnego, że mam potrzebę pisania bloga... :D

P.s. Siostro ma - doczekałaś się! Cały wpis prawie tylko o Tobie!! Bój się - rozkręcam się :D
P.s.2. Do moich wyjazdowych dylematów powinnam dopisać jeszcze sprawę podkładania bomb w samolotach... Mam jednak cichutką nadzieję, że a) nikt nie weźmie Chin na celownik i b) uporają się z tym problemem do lutego... Pliiiiiiiiis!!!

Bezstresowe wychowanie... no prawie ;)

Kolejna nieprzespana nocka:
- najpierw eL. nie mogła zasnąć
- potem (po nerwowym dniu) ja nie mogłam zasnąć
- potem Em. się obudziła i nie mogła zasnąć
- a na końcu Ka. zaczął chrapać jak głupi i zasnął jak kamień...

Więc gdy rano - 6:30 - zwlokłam się z łóżka, postanowiłam: zaczynamy bezstresowe wychowanie!
Rzecz jasna nie takie tradycyjne, żeby dziecku pozwalać na WSZYSTKO - niech kopie, gryzie, pluje, klnie i maluje ściany. O nie!!
W tym wychowaniu to JA będę bezstresowa :D :D

Czyli na przykład:
- dziecię me nie chce się ubrać do przedszkola? nie szkodzi - pójdzie w piżamie... (przestraszona ubrała się w niecałe dwie minuty - łącznie z rajstopami!!)
- dziecię me ryczy zasmarkane na dywanie bo poszłam siku? nie szkodzi - przynajmniej przeczyści jej się nos i w końcu porządnie wyssiemy babole...
- dziecię me nie wie czym się bawić i jęczy i marudzi? nie szkodzi - trochę się ponudzi i poćwiczy wyobraźnie (i może zostanie aktorką...?)
- dziecię me wrzeszczy, że chce jeść a jeszcze nie wystygło? nie szkodzi - pouczy się cierpliwości, a przy okazji bardziej zgłodnieje i może zje wszystko...
- dziecię me nie chce w nocy spać i gaworzy do smoczka? nie szkodzi - mam spory zapas korków do uszu...
- dziecię me nie chce zjeść obiadka? nie szkodzi - mała dieta każdemu się czasem przydaje...
- dziecię me drze się, że ją uziemiłam by zmienić pieluchę? - nie szkodzi, trzeba ćwiczyć płuca... (może będzie śpiewać w chórze? mi się podobało...)

Nie kocham moich dzieci? No co Wy?! Pewnie, że kocham!! I to bardzo!! Ale wolę je bez pakietu pisków, wrzasków i smarków, jęków, stęków, wymuszań i ogólnego marudzenia. Czasem mamy piękny dzień - sama radość!! A czasem krew mnie zalewa... Więc tak sobie myślę, że zamiast wystawiać dzieci za okno, aby ochłonęły (a może będę je wkładać do lodówki? przy okazji zjedzą obiadek...) wprowadzę sobie bezstresowe wychowanie. W końcu jestem już po 30stce - trzeba uważać na zmarszczki... ;)



* nie wystawiam dzieci za okno
** mamy balkon :-P

wtorek, 3 listopada 2015

Kod promocyjny na wagę złota!

Dwa posty w ciągu jednego dnia? Szaleję! Ale rzecz jest warta opisania, zapisania i powracania w momencie zwątpienia w drugiego człowieka...

Po dzisiejszej mojej urzędowej bieganinie wybrałam się odebrać zdjęcia. Bo zapewne nie wszyscy wiecie, ale ja mam mega hopla na punkcie zdjęć i albumów... Oj mega MEGA!! Ku uciesze połowy rodziny - oni hopla nie mają, a lubią mieć fotograficzne pamiątki. Więc okazyjnie (święta, urodziny, rocznice) coś tam dla nich przygotowuję w ramach prezentu. (Druga połowa rodziny się nie cieszy, bo to małpy paskudne i niech się wypchają...!). 

Dziś odbierałam maleńką paczuszkę z 252 zdjęciami za cenę też (stosunkowo) maleńką, bo prawdziwy ze mnie fotograficzny łowca promocji! No a o promocjach ma być mowa...

Oprócz zdjęć i albumów tradycyjnych, lubię także drukowane foto-albumy. Takie, co się elegancko robi na komputerze, przesyła do wydruku internetowo i odbiera album-książkę. Rzecz w tym, że to drogi interes... Tak więc mam na komputerze dwie foto-książki które czekają na lepszy rabatowy czas... 

I ten czas dziś nadszedł!!! Za sprawą przemiłego pana sprzedającego, który "spod lady" wręczył mi milion przecudownych kodów promocyjnych!! A konkretniej dwa, na oba albumy. Zresztą jeden mi odręcznie napisał na poczekaniu (nie - to nie był jego nr telefonu, Wy paskudy!!). W ogóle na nie nie zasłużyłam w oczach firmy, ale widocznie mój błagalny uśmiech wystarczył by złamać (ewentualne) zasady pana sprzedawcy. Albo po prostu to równy facet jest!!

Tak czy owak - jutro zamawiam :D :D  

Paszport vs Becikowe - odsłona druga...

Panie (i ewentualni Panowie - no bo kto wie??) mamy nowy miesiąc i nowe wieści w sprawach urzędowych. Normalnie padniecie z wrażenia!!!

Ale najpierw, dla przypomnienia-poczytania: odsłona pierwsza - paszportowa oraz udręki becikowe. Żeby być w temacie ;)

Już wszyscy gotowi? Zaczynamy!!

Wybrałam się dziś spacerkiem z teczusią (pełną papierów, zaświadczeń i oświadczeń) drogą usianą urzędami, i oto co ustaliłam:

Na początek - PASZPORT
Dotarłam do budynku, wdrapałam się na właściwe piętro, wzięłam numerek, przysiadłam na krzesełku na pół minuty, wyświetlił się mój numerek, wstałam z krzesełka, podeszłam do urzędniczki, ona sprawdziła moje odciski, ja sprawdziłam dane w paszporcie, złożyłam jeden podpis, podziękowałam, wyszłam z paszportem. Koniec historii. Happy End! Paszport odebrałam dwa tygodnie przed oficjalnym terminem...

Na dokładkę - BECIKOWE
Dotarłam do budynku, uff-parter, prawie z marszu podeszłam do urzędniczki (o losie - dziś aż trzy obsługiwały!!), przedstawiłam moją sprawę, pokazałam kilogram dokumentów, wypełniłam z panią to co mnie przerastało, dopisałam to czego nie zawierały papierzyska (za mało mi ich dali do domu widocznie...), wypełniłam zaległości również za mego osobistego męża, złożyłam milion dwieście podpisów (za męża też!!), poczekałam aż pani skseruje całe moje finansowe życie, wyszłam z życzeniami - od urzędniczki - powodzenia. Życzonych z uśmiechem na ustach! Czas na podjęcie decyzji (nie za bardzo wiem przez kogo??) - 30 dni roboczych. Tak więc sprawa w toku... Nadal...

A Na koniec że się udało a) szybko odebrać paszport (potrzebny do wizy - no kto by się spodziewał...?) i b) w końcu złożyć wniosek o becikowe i c) spalić trochę kalorii latając po mieście (wyrobiłam się w godzinkę - piechotką!!) (a ja mieszkam w dużym mieście!!) (i na wzgórzu!!!!!) to na deser kupiłam każdemu po omlecie. I zjedliśmy ze smakiem. I z kaloriami - a co tam ;)


poniedziałek, 2 listopada 2015

Diablęta nie dzieci!!

Tak. Siedzimy sobie w trzy na chorobowym. Diablęta - bo chore, ja - no bo one chore. Jeszcze jeden dzień nie minął a już mam dość!!!

Płaczą na zmianę, krzyczą razem i wystawiają moją cierpliwość na wielką próbę... Em. jeszcze nie tak źle - tylko ręce mi padają od noszenia (znowu) (zupełnie nie rozumiem, czemu jeszcze nie dorobiłam się mięśni?!?). Za to eL. przechodzi samą siebie!! 

Trochę ją rozumiem - w sumie nie jest chora, tylko ma kaszel jak palący gruźlik. Bierze ten nieszczęsny antybiotyk, który ją usypia. A uparta jest i nie chce się zdrzemnąć w dzień. Więc jest marudna (bo unieruchomiona w domu) i płaczliwa (bo senna). 

No ale do sedna:

Ka. wrócił z pracy i po przekazaniu zmiany z przyjemnością poinformowałam rodzinę, że idę do wanny (sobie poczytać) na "Kwadrans dla Mamy". I wara mi przeszkadzać, włazić do łazienki, pytać o cokolwiek i przekazywać telefon. Niech się pali i wali - ja muszę odetchnąć!

Jasne...

Tylko puściłam wodę i poszłam po książkę - już eL. stała na posterunku przy wannie.... Wyciągnęłam diablicę zza drzwi, przekazałam ojcu i oznajmiłam, że - uwaga - po raz pierwszy zamierzam użyć zamka w drzwiach.
Co też uczyniłam i rozsiadłam się w wannie. Książka, ciepła woda, relaks.
I diablątko z piekielnym pomysłem: "zgaśmy mamie światło".

Co też uczyniła....

Jutro podejdę do księdza. Może można ponownie je ochrzcić...?!



niedziela, 1 listopada 2015

Dzień jak nie co dzień...

I znów się zaczęło. Kolejny tydzień pod znakiem choroby - bo nie oszukujmy się, na jednym dniu się nie skończy.

Już w piątek rano Em. zaczęła być marudna i płaczliwa ale pomyślałam sobie, że to przez te cholerne zęby. Zresztą - kto wie, może to faktycznie przez zęby? Wczoraj jeszcze jakoś dało się z nią wytrzymać - a bo była imprezka, dużo się działo i było sporo chętnych do noszenia na rękach. Tylko dziwnej chrypy dostała... Ale kto by nie dostał po dwóch dniach darcia się? No a w nocy 38,5 st. plus podejrzany kaszel i rano zamiast na cmentarze to my rodzinnie do poradni. Z rozpędu wzięliśmy i eL., bo jej kaszel też już wszystkich męczył. W końcu to dodatkowa opinia innego specjalisty. No i obie dostały antybiotyk. A ja rachunek - w aptece - na 140 zł. Czyli masakra po całości... Ot taki psikus z okazji wczorajszego Halloween... He...

Żal mi moich dzieci (i mojego płaściutkiego portfela) ale najgorszy jest ten strach, że znów szpital. Poprzednim razem też tak było... marudzenie, płaczliwość i nagle gorączka, kaszel i pstryk - OIOM. A przy takim Dniu jak dziś... no cóż... daje do myślenia...

Tak więc sorry Babciu, że dziś nie dotarłam, ale sama widzisz (mam nadzieję, bo niebo wyjątkowo przejrzyste było) że trochę nam się pokićkało. Wpadnę w najbliższym czasie. Może z wieczora, co by nastrój był. I żeby jak najmniej uszu słyszało jak sobie poklniemy. Jak za starych dobrych czasów :)

No i jeszcze jedna myśl... Przynajmniej "korki" mnie ominęły. W przychodni nie było nikogo! W aptece - nikogo! Drogi tam i z powrotem - puściutkie!! A na cmentarz pojechali Ka. z eL. i w sumie też bez problemów. Podsumowując - jak już musimy(cie) chorować to polecam "święta"...