Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 marca 2017

O pewnej chorej mamie i bardzo ważnej akcji blogerek!

"Mama w domu - nie leży i nie pachnie, tylko pracuje!" to tytuł akcji, której pomysłodawcą jest Aneta z bloga Mama dwójki. Powstała ona po tym, jak przeczytała wpis na blogu u Beaty z bloga Arbuziaki  (⇐ tutaj przeczytasz też post, od którego wszystko się zaczęło).  

Ten wpis stał się dla Niej inspiracją. Pomyślała, że fajnie będzie przeczytać o tym jak inne matki zmagają się z codziennością. Poczuć, że inne mają podobnie, a tym samym uświadomić całej reszcie społeczeństwa, że my - MAMY -, które siedzimy w domu, także wykonujemy pewny rodzaj pracy. Pracy za którą nam nikt nie płaci. Tylko postrzega przez pryzmat powiedzenia "Leżę i pachnę".




poniedziałek, 16 stycznia 2017

Mój pomysł na sukces!

Tak sobie myślę, że każdy chce odnieść sukces. W różnych dziedzinach i o różnej wielkości - ale jednak sukces. Dla jednych sukcesem będzie zajście w ciążę, dla drugiego zdobycie jakiegoś tam szczytu, dla kolejnego awans w pracy a jeszcze inny nazwie sukcesem wstanie na własnych nogach po ciężkim wypadku.

poniedziałek, 28 listopada 2016

Jak zrobić zielnik z przedszkolakiem? - fotoinstrukcja

Dziś z bólem serca rozstałam się z naszym 🍂zielnikiem🍂- z samego rana zaniosłyśmy go do przedszkola, co by miał szansę zabłysnąć i wygrać w konkursie. Zgodnie z obietnicą więc zapraszam Was na porady z fotorelacją z naszej sympatycznej pracy, prawie krok po kroku.

sobota, 19 listopada 2016

Mama - artystyczna dusza!

Wczoraj chwaliłam cudo mojego męża KLIK, a dziś pochwalę się sama (Ka. upiera się, że nie będzie blogował więc nie mam co czekać na publiczne pochwały z jego strony). (No naprawdę, czasami strasznie uparta z niego bestia wychodzi). (A przecież ja taka zdolna jestem!).

piątek, 18 listopada 2016

Tato zrobił nam kuchenkę!

W minione wakacje postanowiliśmy zainwestować w prostokątny, rodzinny basen ogrodowy🏊. Nie chcieliśmy go jednak kłaść bezpośrednio na trawie. W ramach doraźnego rozwiązania zainwestowaliśmy w płyty OSB, ale że ni jak nie były nam pod wymiar, to po docięciu zostało nam dokładnie 1/4 tego, co kupiliśmy. No i zaczęliśmy główkować, co tu teraz z tym "odrzutem" zrobić. Wtedy właśnie w moim bystrym umyśle 😏pojawił się plan - zrobimy dla naszych dziewczyn kuchenkę do zabawy! Taką w rozmiarze XL. 😊

piątek, 24 czerwca 2016

Niech żyją wakacje!

Hurra!!! To już oficjalne - mamy wakacje!!! Nie to, że w tym roku jakoś przesadnie się przepracowywałam (za pieniądze, bo przy dzieciach to i owszem, he…), ale mimo wszystko – mogę bezkarnie nie posyłać dziecka do przedszkola, olać cywilizację i wyemigrować na działkę. Co też właśnie dzisiaj uczyniłam. Ba! Chwilę przed wyemigrowaniem z miasta zdążyłam nawet zaklepać sobie pobyt na rodzinny „urlop” - taki spontan na powitanie wakacji :D :D

poniedziałek, 16 maja 2016

Mój trzeci raz w PUPie...

Kto mnie śledzi na facebooku, ten już wie - mam nerwa jak cholera. Ale nie takiego jak dotychczas, związanego z chorobami, przymusowym uziemieniem czy durnymi sąsiadami. Ten dotyczy pracy. I mojego wieku.

Ok, dla tych co nie wiedzą - przyznam się. Mam skończone 33 lata. Nie mam fobii wieku (przynajmniej póki co), więc jest mi to zupełnie obojętne ile sobie liczę wiosen. A przynajmniej było. Do teraz. 

wtorek, 22 marca 2016

Pielęgniarka Samo Zło...

Em. miała na dziś skierowanie do szpitala w celu diagnostyki po ostatniej chorobie przeleżanej w szpitalu (pisałam o tym TU). Skierowanie musiałam zostawić na oddziale, ale na wypisie czarno na białym mi wydrukowali: w celu diagnostyki proszę się stawić na tutejszym oddziale w dniu  22.03.2016, godzina 8:00

Drodzy mądrzy i inteligentni dorośli - zagadka na dziś - jak rozumiecie te zalecenia? Bo ja zrozumiałam je dosłownie - spakowałam Em. do małej torby, zostawiłyśmy eL. w przedszkolu, potem kurtki w szatni i za pięć ósma byłyśmy na oddziale "przed ladą".

I co? I zostałam tak zjebana przez pielęgniarkę, że gdyby nie a) dzieci, b) kamery, to normalnie doszłoby do rękoczynów (i słowo daję, nie wiem kto komu by przyłożył!). Wytłumaczyłam otóż pani "za ladą", że tak zrozumiałam z wypisu (wypisem jej machnęłam przed nosem), a ona na to, że wszyscy wiedzą, że tu chodzi o Izbę Przyjęć. I że ona nie zna mojej historii choroby (jakbym to ja miała być leczona) (poza tym historię mają w komputerze czy innych kartotekach....) i że inni rodzice zrozumieli tylko ja jestem taka a owaka.

Ale nie to mnie najbardziej zdenerwowało. Bo wiecie, jak mi za pierwszym razem chamsko (naprawdę chamsko!) zwróciła uwagę, że muszę iść najpierw na Izbę Przyjęć, to ja na spokojnie i z uśmiechem przyznałam się do błędu, że źle zrozumiałam i zwyczajnie poprosiłam o informację co w takim razie mam zrobić, by było dobrze. A baba demonstracyjnie odwróciła się do mnie plecami robiąc "ankietę" wśród innych rodziców z "poczekalni" czy oni zrozumieli jak tu trafić zgodnie z drogą urzędową, że tak to ujmę... Ale mi gula podskoczyła...!! Ja może i nie wyglądam jak wielce zamożna, profesjonalna mamuśka z wyższych sfer, ale to nie powód, żeby mną wycierać podłogę. Tym bardziej, że ja do baby z kulturą (i stresem - przecież o moje dziecko chodzi i nie jestem w stanie przewidzieć, co wyjdzie z wyników!) a ona na wstępie do mnie wrednie:
- Dzień dobry, miałam się dziś stawić na oddziale...
- No i?!
...

I tylko mi nie mówcie, że może miała okres. Bo tak się składa, że ja też mam a jednak nie strzeliłam jej od razu w pysk. Choć kusiło...

Na szczęście znam to babsko okropne jeszcze z pierwszego pobytu Em. w szpitalu. Pani zdecydowanie pominęła się z powołaniem - powinna pracować w skarbówce, ewentualnie w ZUSie... Ale nie "przy okienku", tylko gdzieś tam w środku, zamknięta z papierologią. 

Niech no tylko kiedyś trafi do mnie na jakiekolwiek moje zajęcia. Bo ja wierzę w karmę...

Co do Em. to wyczekaliśmy swoje w Izbie Przyjęć, doktórka obadała nas na lewo i prawo i odesłała do domu. Bo żeby przyjść do szpitala Em. musi być ZDROWA, a jeszcze nie jest. Gratis dostaliśmy antybiotyk i komfort psychiczny, że nie muszę się z tym babsztylem-pseudo-pielęgniarką męczyć cały dzień...


KONIEC

ps. Drogie pielęgniarki - nie zrozumcie mojego wpisu źle. Ja Was podziwiam i spotkałam wiele pielęgniarek naprawdę oddanych pacjentowi! Niestety - jak w każdym zawodzie, zawsze znajdzie się wyjątek...
ps.2 Teraz choćby się paliło i waliło to i tak nie zapłacę za ten spędzony czas w szpitalu. Wgrrrr....

sobota, 12 marca 2016

Gdy mama idzie do pracy...

Pierwsze kilka godzin pracy za mną :) Takie trochę na pół gwizdka, bo raczej asystowałam innemu animatorowi, żeby poznać zasady no i na nowo sobie przypomnieć co i jak.

Było spoko.

O wiele bardziej emocjonujące były moje rozmowy z córcią starszą, na wieść, że idę do owej pracy. Rzecz jasna uprzedzałam ją wcześniej, ale wiadomo - czterolatka zapamięta wszystkie odcinki Truskawkowego Ciastka i My Little Pony (o słowach "Mam tę moc" nie wspominając), ale nie koniecznie to co do niej matka mówi...

Tak oto zbieram się do wyjścia:
- Mamo, gdzie idziesz?
- Do pracy.
- Ale poważnie?
- Poważnie.
- Ale tak naprawdę?
- No naprawdę.
- Hm... A nie na zastrzyk idziesz?
- Nie, do pracy!
- Hm... Poważnie?!?
- No poważnie!! Patrz, nawet biorę buty na zmianę!
- Oooo!!!! NAPRAWDĘ IDZIESZ DO PRACY???
- NO IDĘ! A CO?!?!
- Nie, no nic. Ale nie żartujesz...?

W końcu (prawie) uwierzyła i zajęła się (jak to na chorobowym) bajką w tv. Jednak po powrocie musiała się upewnić:
- Już wróciłaś?
- Tak :)
- A gdzie byłaś?
- W pracy.
- Tańczyłaś z dziećmi?
- Nie, wyprawiałam dla dzieci urodzinki i się trochę z nimi bawiłam.
- Aha, a teraz tata idzie do pracy na noc, wróci, a ty jutro?
- Nie, ja mam jutro wolne i z wami zostanę, żeby tata mógł iść normalnie do pracy (pracująca niedziela - bleee).
- A ty kiedy idziesz znów do pracy?
- Za kilka dni, na trochę. Ja nie będę tak często chodziła do pracy jak tata.
- Hm... dziwne...

Już chciałam jej odburknąć, że sama jest dziwna i ma się odwalić, bo tatuś jej z pracy nie przynosi darmowych wejściówek na cały dzień zabawy w Centrum Rozrywki, a ja im przyniosłam już pierwszego dnia, ale... no rozbroiła mnie:
- Mamo, jak dorosnę to pójdę z tobą do pracy.
- Nie musisz dorosnąć, żeby iść do mojej pracy, wystarczy jak wyzdrowiejesz.
- Ale nie. Ja nie będę się tam bawić. Pójdziemy razem do pracy, będziemy witać dzieci i.. no... i im tortować!!

No i jak tu jej nie kochać, no jak?!?!

środa, 9 marca 2016

Mój drugi raz w PUPie...

Kto nie czytał - proponuję zacząć od:

A kto już czytał, ten wie, że dziś miałam pierwszą rozmowę z pośrednikiem pracy. Mimo że w między czasie znalazłam dorywczą pracę, to żadnej umowy jeszcze nie podpisałam - więc na papierze nadal jestem bezrobotna. I z czystej ciekawości wybrałam się właśnie na tą dzisiejszą rozmowę - lubię kolekcjonować doświadczenia.

Na szczęście nie zaspałyśmy do przedszkola - Em. odpowiednio szybciej wszystkich postawiła na nogi. Także wyszykowałyśmy się, eL. została odstawiona autem do przedszkola (ku wielkiej radości - normalnie zasuwamy nożnie), a z Em. od razu pojechałyśmy do urzędu (co by zdążyć przed jej przedpołudniową drzemką). 

Nastawiłam się na wielkie kolejki i miło się rozczarowałam. Bo i owszem - były - ale akurat nie do naszego "boksu". Em. była trochę mniej szczęśliwa, bo nie dałam jej zbyt długo pobiegać po korytarzach między "boksami" i czekającymi bezrobotnymi. Tak czy owak - czekałyśmy może z 5 minut i już siedziałyśmy przed miłą panią urzędniczką. 

W tym momencie naprawdę zaczynam mieć problemy z pisaniem, bo śmiać mi się chce ogromnie... Ironicznie... 

Nie wiem, czy wiecie, ale bezrobotny na początku swojej kariery z PUPem musi ustalić swój status. 
Są trzy:
1. jestem bezrobotnym, chcę ubezpieczenie i ewentualny zasiłek ale pracy poszukam sobie sam
2. jestem bezrobotnym, chcę być aktywizowany (chodzić do doradcy co tydzień, na rozmowy o pracę, mieć szkolenia i staż)
3. jestem bezrobotnym, chcę pracować ale nie mogę (opieka nad dzieckiem, nad chorym, choroba itp).

Żeby określić swój status trzeba wypełnić z panią urzędniczką średniej długości ankietę. I wtedy program komputerowy przydziela status.

No i się zaczęło. Bo ja ni w ząb nie pasuję do żadnego z tych trzech kryteriów. A dlaczego? A bo ja swoje, a komputer swoje...

Tak więc moje potrzeby - chcę mieć pracę, ale nie na cały etat no bo opiekuję się chorowitym dzieckiem i mam jeszcze jedno przedszkolne. Nie mam zamiaru latać do doradcy co tydzień (no bo po co??) i muszę znać plan mojego tygodnia/miesiąca z dużym wyprzedzeniem (co by móc chodzić na wszystkie nasze lekarskie wizyty), więc wysyłanie mnie na rozmowy o pracę wg ich spontanicznego grafiku mnie nie urządza (tylko choroba zwalnia z nieprzyjścia na rozmowę/spotkanie, z koniecznością zwolnienia lekarskiego). Poza tym jak najbardziej, podjęłabym się jakiegoś kursu czy szkolenia, mogę się nawet przekwalifikować!

Propozycja komputera - nie mogę się opiekować dzieckiem i sobie pracować dorywczo (pół etatu to też praca dorywcza...!). Albo cały etat (bądź staż) albo wcale. Komputer nie ustali mi planu miesięcznego, bo przecież jestem bezrobotna i nie mam innych obowiązków. No bo przecież jak się jest opiekuńczą mamą, to nie powinno się szukać pracy - albo jedno, albo drugie. I oczywiście, szkolenia są - na spawacza, kierowcę ciężarówki, hydraulika bądź operatora wózków widłowych... A już w ogóle poza tym, to z moim doświadczeniem i stażem pracy to komputer nic mi nie jest w stanie zaproponować - za mądra jestem. I nawet jeśli chcę zostać z dzieckiem w domu, to muszę mieć status drugi - no bo hej! Z takimi papierami?!?

Skończyło się więc na tym, że razem z urzędniczką sporo nakłamałyśmy w tej nieszczęsnej ankiecie... Jestem teraz (trochę nielegalnie) w statusie nr 3, a prywatnie mi powiedziano (znowu), że z moimi papierami to w sumie wcale oni mi nie pomogą (na operatora wózków dźwigowych to się mogę przekwalifikować na kursie u mojego taty, he...). 

A mi się już marzyło, że sobie pójdę na jakiś kurs kosmetyczny... Ech... No nic, widocznie tak to nie działa.

I jeszcze jeden wniosek po tej wizycie - mimo ogromnej urzędniczo-medialnej nagonki na dostosowanie warunków WSZYSTKIEGO do komfortu przebywania GDZIEKOLWIEK matki z dzieckiem, PUP nie zaoferował mi niczego! Zero kącika dla dziecka, zero przewijaka (chyba że jakiś niecnie ukryty), zero komfortu. Dobrze, że mnie z tym dzieckiem nie wyproszono.... A naprawdę - nie byłam tam jedyną mamą ze swoją pociechą...

Także totalne dno, jeśli chodzi o pomoc młodej mamie. Czy w ogóle mamie. Ani w danej technicznie chwili, ani w poszukiwaniu pracy. Dno dna, rzekłabym nawet... Zawiodłam się mocno - mimo bardzo uprzejmej i pomocnej urzędniczki. Jednak co ona może? Też jest tylko maleńkim pionkiem (naprawdę była drobna) w tym urzędniczym zamieszaniu. Nic dziwnego, że tyle mam decyduje się na własny, choćby skromny, biznes... 

poniedziałek, 7 marca 2016

Pracować czy nie pracować?

Pewnie, że pracować. I nawet nie o kasę chodzi (choć nie przeczę), ale dla samego wyjścia z domu - od sprzątania, gotowania i wymyślania zabaw dzieciom. Trochę ironicznie, że moja dzisiejsza rozmowa dotyczyła pracy z dziećmi. I sprzątania po nich też ;)

Ważne, że wyszłam z domu i dotarłam na moją pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. Ważne też, że zakończoną sukcesem, he :D To nie brak skromności - ale nie zakładałam inaczej. Zwyczajnie - ja jestem dobra w pracy z dziećmi, a mój bogaty staż to tylko potwierdza. A praca polegać ma właśnie na prowadzeniu zorganizowanych urodzinek dla dzieci (he, to tak w temacie ostatniego urodzinowego wpisu ;)). Z perspektywą prowadzenia muzyczno-ruchowych zajęć dla dzieci. Czyli co? Chleb powszedni... ;)

I nawet dobrze, że to praca raczej z tych regularnych ale dorywczych, mocno polegająca na mojej dyspozycyjności. No bo wiecie - z chorobami Em. nie ma żartów. Ani jej nie puszczę do żłobka, ani nie zostawię z kimś obcym, kto nie wie jak postępować z chorowitymi dziećmi (a atak duszności może przestraszyć...!). Tak więc o pracy na cały etat mogę chwilowo zapomnieć.

I tylko szkoda, że kasa raczej z tych średnich. W sensie - że muszę znów od początku zaczynać moje zarobkowe awanse... Nic to. Rząd dorzuci się z programem 500+ i jakoś to będzie ;) ;) Przynajmniej na paliwo za dużo nie stracę, bo praca jest jakiś kwadrans ode mnie, prawie że w prostej, bezkorkowej linii :D :D

A w ogóle fajowo wyszło, że zaraz po tej rozmowie (już w sobotę idę "na próbę") zadzwoniła koleżanka z różnymi takimi informacjami. I wyszło na to, że może - w bliskiej przyszłości - i ona miałaby dla mnie pewną propozycję ;) Nic obiecującego i konkretnego (jeszcze), ale tak sobie pomyślałam - jak się chcę to się pracę znajdzie. A w moim przypadku to ta praca znajdzie mnie, choćbym nawet nie chciała :P 


Matka Po Godzinach: Pierwszy dzień.
 (znalazłam przy okazji :) )

środa, 2 marca 2016

Mój pierwszy raz w PUPie :D

Kto mnie śledzi skrupulatnie, ten wie, że w trakcie mojego pobytu w Chinach skończył mi się urlop rodzicielski. I... zostałam oficjalnie bezrobotna. To znaczy bezrobotna już zostałam w zeszłym roku (moje miejsce pracy umarło śmiercią naturalną), ale teraz zostałam i bezrobotna i bez świadczeń...

I oto nadszedł mój kolejny Pierwszy Raz (nigdy wcześniej nie byłam bezrobotna i bez perspektyw) - udałam się w kolejną podróż życia. Do Powiatowego Urzędu Pracy...

Tak naprawdę, to najpierw podróż ową odbyłam czysto wirtualnie - żeby sprawdzić, co ze sobą wziąć, a czego nie mam. Brakowało mi tylko jednego świstka - zaświadczenia z ZUSu o moim macierzyńskich świadczeniach. Świstek odebrałam na miejscu w bardzo miłej atmosferze. Nawet ckliwie się z panią urzędniczką pożegnałyśmy - bo współpracę miałyśmy... interesującą.

Mając świstek w dłoni, powyciągałam z różnych zakamarków moje papiery - dyplomy, zaświadczenia, certyfikaty, świadectwa, umowy i inne takie. Wszystko, co ładnie podali na stronie www. I przy okazji zarejestrowałam się on-line. Trochę mi zeszło, bo pytali o wiele rzeczy. I może, gdy ktoś nie ma takiego stażu pracy jak ja, albo gdy nie miał swojego czasu pewnej manii robienia sobie kursów, to może wtedy temu komuś wpisywanie w rubryczki poszłoby o wiele szybciej. Mi nie poszło. I wcale nie dlatego, że raz - zupełnie przez przypadek - wszystko usunęłam i musiałam zacząć od początku ;) ;) 

Mniejsza o to - efekt był taki, że się zarejestrowałam a w zamian otrzymałam informację o dacie i godzinie spotkania w PUPie (:D :D :D) w celu przedstawienia oryginałów mego dokumentowego dobytku, no i podpisu (nie dorobiłam się ani skanera, ani parafki elektronicznej...) (jeszcze). Na spotkanie czekałam całe półtorej doby (tyle co nic).

Byłam dziś, na 8:00. I szok! Od samego wejścia MEGA kolejka (z 30 osób??) rejestrujących się (o zapachach przeróżnych). Ja tą kolejkę ominęłam i bezpośrednio poszłam do wskazanego pokoju, gdzie już czekała na mnie miła (ma się to szczęście) pani urzędniczka z wydrukiem tego, co wcześniej wklepałam on-line. Zaczęła kserować moje tomy (w międzyczasie musiałam podjechać do domu po kilka o których nie pomyślałam, że też są ważne...) - razem z uzupełnianiem danych zeszło nam... 1,5 godziny!! Ale luz - naprawdę było sympatycznie i profesjonalnie (obgadywałyśmy z jeszcze jedną panią urzędniczką Takiego Jednego - ja tam zawsze znajdę język z innymi jajnikami :D :D). 

Tak czy owak pytam się w końcu:
- A ta kolejka na dole to po co jest? Tam dają coś innego?
- Nie, to samo.
- To po co oni tam stoją? Nie mogą wszystkiego załatwić jak ja i przyjść sobie do pani?
- A mogą, ale nie chcą.
- Jak to??? Przecież bez sensu jest tam stać tyle godzin!
- Bez sensu, ale oni uważają, że to my mamy wszystko im wprowadzać w komputer, że od tego jesteśmy. A niektórzy nie lubią mieć narzucanej godziny spotkania, bo im za wcześnie jest wstać na 8 rano...


No i właśnie. Ja tego nie rozumiem. Przecież... to są osoby na bezrobociu, no tak? I oczywiście - co innego osoby w pewnym wieku - nie wyobrażam sobie mojej teściowej (kilka lat temu nawet), jak siedzi przed kompem i wklepuje te rubryczki (choć pewnie my - synowie i synowe - byśmy to za nią zrobili). I jak ktoś jest naprawdę biedny, bez kompa i internetu. To są inne sytuacje!! Ale w tej kolejce było mnóstwo osób młodych (20-40 lat), bardzo (bardzo!!) przyzwoicie wyglądających - o bawieniu się telefonami nie wspomnę... Nie jażę tego. A potem taki ktoś podchodzi do "boksu" i znów czeka - kserowanie i wpisywanie trwa i trwa. No a na końcu chce pracę za min 5 tysiaków. Na rękę. (przez 1,5 godziny można sobie trochę poplotkować z urzędniczkami, ekhm...)

Przepraszam, jeśli teraz kogoś obraziłam. Bo może za świeża jestem w temacie PUPy ( :D :D :D) i nie ogarniam jeszcze innych aspektów tej sytuacji. Bo może siedzenie na fejsie, onecie czy redtubie to jest spoko, ale rejestracja na stronie urzędowej to tylko dla cieniasów? No nie ogarniam...

Oczywiście to nie koniec tej historii - no bo jakby inaczej. 

1. Okazało się, że nie zostałam wyrejestrowana w ZUSie z "macierzyńskiego". Jest to o tyle zabawne, że już mi wydano zaświadczenie do PUPy ( :D :D :D), a bez wyrejestrowania nie powinni... He... (zgadnijcie gdzie na wycieczkę idę jutro...?)

2. Okazało się również, że dwa świadectwa pracy mam błędnie wystawione. Masakra straszna, bo z jednym z zakładów pracy jestem na wojennej ścieżce... Brrrr..... Teraz nic mi z tego powodu nie będzie, ale na pewno stanowi problem w przyszłym obliczaniu emerytury... brrrrrr brrrrr brrrrrr....

3. Tak naprawdę to jednak mam perspektywy, bo w między czasie zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną... No i idę w poniedziałek. Jak warunki będą spoko (a mam nadzieję, że się dogadam), to nie będę się zbyt długo zastanawiała, bo i miejsce fajne i praca w zawodzie. Jak się dowiem - dam Wam znać :D :D

4. Znów, na dwa tygodnie, jestem na czerwonej liście w NFZecie... W przeciągu miesiąca trzeci raz zmieniam ubezpieczyciela. Oj, na pewno się ucieszą w rejestracji u alergologa, he...


Nie macie dość urzędowych przygód? To zapraszam:

niedziela, 7 lutego 2016

Przed-wyjazdowe plusy i minusy wylotu do Chin

Za dwa dni o tej porze będę już w drodze na samolot. Do Chin! Dokładniej, to wylatujemy o 14:55 z Warszawy, we wtorek.

(Bardzo proszę o NIE podkładanie BOMB w tym dniu.
Ani o żadne PORYWANIE samolotów. 
Ani w żadnym innym dniu też...!)

Teraz to już naprawdę czuję silny dreszczyk emocji. A moje początkowe wyjazdowe dylematy nie zmieniły się aż tak bardzo...

Na daną chwilę - plusy i minusy wycieczki do Chin (jeszcze przed wycieczką ;)):
  • sprawa z pierwszymi urodzinami Em. --> musieliśmy przełożyć imprezę prawie o tydzień. Tu nic się nie zmieniło...
  • lot samolotem - o, tu już poczyniliśmy postępy! Otóż okazało się, że lecimy tak wypasionym samolotem, że dla samego faktu podróżowania nim wycieczka ma ogromny plus!! Nie będę się zagłębiać w szczegóły, bo mam zamiar pstrykać mnóstwo zdjęć i potem Wam wszystko ładnie opisać :D
  • cenzura na media społecznościowe --> jest! Mogłabym zapłacić i mieć fb, a co za tym idzie móc wstawiać fotki na bieżąco. Ale... czy jestem aż taką pasjonatką blogowania? Nie, chyba jeszcze nie... I chyba nic się nie stanie, jeśli trochę poczekacie na moje fotorelacje. Nie? :P A ja się zajmę zwiedzaniem i robieniem zdjęć :D
  • pieniądze - uuuu...ła... tak, trochę ich wycieczka pochłonie. A co jest w tym najgorsze? Że w czasie pobytu w Chinach kończy mi się zasiłek rodzicielski. I nie dość, że muszę szybko kombinować z ubezpieczeniem (bo w dniu powrotu z Chin muszę ekspresowo wracać do siebie i biegusiem zapindalać na odczulanie) to jeszcze dobrze by było szybko gdzieś się zarejestrować, żeby choć przez jakiś czas nie zostać bez kasy... (o tym, że jestem na "wspaniałym" bezrobociu pisałam między innymi TU)...
  • pobyt z mamą i siostrą --> o tak, będzie wesoło... My z mamą mamy potencjał... Pójście na słowne noże zajmuje nam około trzech sekund... Więc wiecie... Będzie ostro...?
  • zostawiam samego Ka. z dziećmi - no i z dziadkiem. Raz, że dobrze - niech no w końcu poczuje jak to jest być ciągle sam-na-sam z dziećmi. Dwa, że trochę mi smutno, no bo lubię być z moją rodziną, szczególnie gdy Ka. ma urlop (a ma). I fajno by było wyjechać razem. Choć z dziećmi pewnie by było o wiele więcej zamieszania...
  • nowe ciuchy --> oł jeeee, byłam na zakupach :D :D I kto wie, jak tam będzie w tych Chinach w kwestii zakupów? Na wszelki wypadek nie będę upychać na maksa walizki :P :P
  • choroby - trochę się martwię, że tylko wyjadę a Em. znów zacznie syczeć i charkać. Tym bardziej, że eL. już ma wstrętny katar... I trochę się martwię, że i ja ten katar dostanę, bo już mnie gryzie w nosie...
  • okres - to na pewno jest plus bo... mnie ominie :D Tak narzekałam na okres w szpitalu, ale z dwojga złego... Jeden problem mniej :D
  • czas wolny - kłamałabym, gdybym napisała, że nie cieszę się, że lecę odpocząć sobie trochę od dzieci. Bardzo je kocham, ale to całe jęczenie, stękanie, płakanie, wymuszanie, krzyczenie... Sami wiecie... Chyba czas podładować akumulatorki!


I największy PLUS, taki że HO HO - cholercia jasna, będę w CHINACH!!!!!!!!!!!! Wiecie, nowa kultura, jedzenie, zwyczaje, stroje, zabytki, tradycje, język - no WSZYSTKO!!! Kto wie, czy jeszcze będę miała szansę pojechać w tamtą stronę świata? A ja tak KOCHAM podróżować!!! :* :)

I mimo wszystkich stresów - nie mogę się doczekać :D :D :D

piątek, 15 stycznia 2016

Trudna sztuka wychowania... cudzych dzieci...

Tak - dzisiejszy wpis nie każdemu przypadnie do gustu. A szczególnie osobom zainteresowanym (o ile przeczytają, he). Ale męczy mnie jedna mała sprawa z ostatniego tygodnia i koniecznie muszę ją wrzucić do mojej Myślodsiewni...

Najpierw jednak, dla przypomnienia:
- jestem mamą dwójki maluchów
- jestem ciałem pedagogicznym
- jestem dużą empatką
- mam swoisty dar (?) komunikacji z małymi dziećmi.

No i teraz... Pamiętacie, kilka dni temu miałam okropnego doła. Zaczęło się już w weekend, ale kulminacja była we wtorek... W tym dniu, z samego rana poszłam na trening - z powodu ograniczenia czasowego - bez Em. I na tym treningu były inne mamy ze swoimi dziećmi - jak zawsze. Mało się udzielałam w dyskusjach, bo ryczeć mi się chciało okropnie, ale w pewnym momencie to nie wytrzymałam. Otóż z jedną z mam przychodzi synuś - uroczy, naprawdę. Uśmiechnięty, zazwyczaj spokojny - potrafi zdobyć serce. Niestety tym razem znalazł sobie dość głupowatą zabawę - rzucanie w każdego po kolei smoczkiem na plastikowym łańcuszku. Rzucił raz, drugi - mama powiedziała, że nie wolno. Chłopiec nadal uśmiechnięty olał ją (jak to dziecko tylko umie) i dalej się bawił. Widziałam po minach innych mam, że nie wszystkim ta zabawa pasuje - szczególnie, że na materacu siedział sobie o wiele mniejszy bobas. Który - no cóż - też był celem. Więc chłopiec tuptał sobie między nami, rzucał w nas, a kobitki nerwowo się uśmiechały. I w końcu podszedł do mnie...

Może to z powodu tego strasznego doła, może z doświadczenia, może z nadpobudliwej wyobraźni ale w tej właśnie chwili cicho i delikatnie powiedziałam: "Nie rzucaj tym we mnie. Nie podoba mi się to. To mnie boli." Podniosłam smoczek i delikatnie włożyłam mu go do maleńkiej rączki ze słowami: "Proszę. Tak się podaje zabawkę". (tak zresztą rozmawiam z moimi dziećmi...)

I nie zgadniecie - chłopiec wcale nie przerwał swojej "zabawy". Ale we mnie nie rzucał - podchodził, wyciągał rączkę i równie delikatnie podawał mi smoczek prosto do dłoni... 

Nie chciałam się rządzić i kogoś umoralniać czy uczyć dobrego wychowania. Tylko że zobaczcie - to było kilka słów, a trafiły od razu do tego małego rozumku. Jego mama skwitowała rzecz zupełnie inaczej, że to po prostu mały empata i podchodzi do mnie w ten sposób bo czuje mój zły nastrój. Kto wie? Może...? Ale tak na chłopski rozum - co jest bardziej prawdopodobne...? Hm?

Kilka lat temu, gdy jeszcze nie było moich bab na świecie (a tak konkretniej, to gdy pierwsza rosła mi w brzuchu) przyszli do nas na kolację znajomi z synkiem. Maluch miał wtedy... ja wiem... z trzy latka może. To była koszmarna kolacja... My niedawno wprowadziliśmy się do nowego mieszkania, mieliśmy nowe farby na ścianach, podłogi, część mebli itp. Natomiast maluch miał humory. Zawziął się, że sam sobie obłoży chlebek. I na początku luzik - wziął żółty serek, szyneczkę, jakieś warzywko. A potem mu się odwidziało i jak nie pacnął tym serkiem przed siebie... Siedział na wprost ściany, więc ja już miałam czarną wizję tłustych plam na nowiutkiej farbie... Ser na szczęście wylądował gdzieś na stole. Ale nie to było najgorsze - bo może faktycznie ser mu zupełnie nie smakował, przecież różnie bywa. Najgorszy był brak reakcji rodziców. Żadnego "tak nie wolno", "proszę, podnieś ten ser i odłóż na talerzyk", "co ty wyprawiasz?"... Nic, zupełnie nic - jego tatuś zjadł ser i już...

Wiecie, ja kiedyś pracowałam w przedszkolu z ideą wychowania bezstresowego. MASAKRA!!! W każdym rogu były kamery, które miały kontrolować nauczycielki, czy aby nie krzyczą na dzieci. Rozumiecie - zero reprymendy, zero kary, zero konsekwencji. Wielkie róbta co chceta...! Wśród dzieci, rzecz jasna. To były okropne dwa lata, a ja i tak miałam dużo szczęścia, bo przychodziłam tam tylko na zajęcia taneczne. Pełnoetatowe nauczycielki wyglądały okropnie - i pewnie tak się też czuły... Ale do czego dążę - znalazłam się kiedyś w bardzo niefajnej sytuacji: dzieci siedziały w kole, ja majstrowałam przy radiu. I nagle - poważnie! - jeden czterolatek wstał, przebiegł koło do innego chłopca, zdzielił go pięścią w nos i szybko wrócił na miejsce. Zmroziło mnie!!! Szczęka mi opadła...! Patrzę na nauczycielkę, a ona wzrusza ramionami i mówi "oni tak uzewnętrzniają swoje emocje"... I nic!!! Wielkie ZERO reakcji. To wtedy postanowiłam, że kończę z interesami w tym przedszkolu - bo naprawdę nie chciałabym być mamą tego drugiego chłopca...

I nie zrozumcie mnie źle - nie porównuję średnio mądrej zabawy do bicia z premedytacją... tylko że... dziecko bez konkretnych zasad chyba w końcu traci granicę?? Więc moja wyobraźnia zawsze mi podpowiada w takich sytuacjach "co będzie dalej? co będzie następnym razem?" No co? Kamień? Cegła? Pięść? 

Oby nic... Oby to tylko moja wyobraźnia...


niedziela, 3 stycznia 2016

Życzę sobie... szczęścia!

Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! Jak Wam minęły Święta? I Sylwester? Rozpoczęliście Nowy Rok z ważnym postanowieniem? 

U mnie było... standardowo. Nie źle. Ale i nie tak jak bym chciała, niestety...

Raz, że nie było śniegu - nic a nic. A temperatura w słońcu dochodziła do 23 stopni! (w cieniu 13-14...). Czyli cały nastrój szlag trafił. 
A dwa... zabrakło mi Szczęścia.

Bo nie wiem jak u Was, ale u mnie Święta wyglądają tak:
- spotykamy się w rodzinnym gronie (a grono to widuję przynajmniej raz w tygodniu)
- zaczyna się walka przy garach w kuchni (na szczęście w tym roku nie było Wigilii u nas, więc nikt nam się po kuchni nie rządził... he - nadrobili w "Drugie Święta"...)
- opłatek, życzenia, dużo głupot i śmiechu
- siadamy i jemy
- kończę jeść po 5-10 minutach i.... zaczyna się proponowanie/wmuszanie/wciskanie kolejnych potraw (żarcie, żarcie, żarcie)
- dezertujemy z dziećmi od stołu i zaczynamy szukać pierwszej gwiazdki
- gwiazdka jest, czekamy na prezenty, ale rzecz jasna czekamy długo bo trzeba przecież postawić ciasto (żarcie, żarcie, żarcie)
- Gwiazdor i prezenty
- kawa (żarcie, żarcie, żarcie)
- zabijanie czasu zanim pójdzie się spać...

Zauważyliście, prawda? Zero magii świąt! Zero Bożonarodzeniowej atmosfery! W moim rodzinnym domu Święta się skomercjalizowały... Ja nie jestem bardzo religijna, nie mam potrzeby, przykładowo, chodzenia na pasterkę (choć czasem bywało bardzo zabawnie i sympatycznie). Ale kolędy uwielbiam... 
Hm...

A wiecie co mi się marzy?

Ucieczka! 
Tylko ja, mój mąż i dzieci. 

I nie ten mąż, na maksa wyeksploatowany przez pracę już tydzień przed Wigilią, 
co krok powtarzający jak to nie cierpi tych Świąt... 
Tylko wypoczęty, zakochany, natchniony. 
Taki co ze mną będzie z radochą spiskował w sprawie niejakiego Gwiazdora, 
co upiecze z dziećmi ciasteczka, 
co będzie podjadał popcorn w czasie robienia choinkowego łańcucha, 
co ładnie się się ubierze z przyjemności a nie z obowiązku... 

Dzieci mam jeszcze maleńkie i nie wiem, czy pragną tej magii tak mocno jak ja. Myślę, że eL. (mimo katolickiego przedszkola) jeszcze nie zbyt dużo rozumie, Em. żyje z dnia na dzień.  Ale choroby, które je męczą... no cóż... chore dzieci to nie jest to, co kochającemu rodzicowi daje radość... (tak - znów byliśmy z Em. na antybiotyku, a na myśl o inhalacjach to sama dostaję gęsiej skórki...). Jednak wierzę głęboko, że to od nas - rodziców - uczą się czerpać pozytywnych wrażeń i uczuć ze świątecznego czasu. A gdy rodzice są zajęci, zmęczeni, w ciągłym strachu i zmartwieniu...? Dzieci nie wiedzą, że to przez chorobę i obowiązki... Chciałabym od tego uciec... 

A ta ucieczka to by musiała być gdzieś poza cywilizację:
bez korków, 
natrętnej technologii, 
uzależnienia od komputera, 
plotkujących ludzi 
i przeogromnej presji otoczenia...

Więc marzą mi się Święta w naszym małym, zdrowym, wypoczętym, optymistycznym gronie. 

Gdzie wygramy ze zmęczeniem, strachem i pretensjami o bzdety.
Gdzie potrawy nie będą przygotowywane z obowiązku, ale z miłości. 
Gdzie dla tradycji wyłożymy cały stół siankiem. 
Gdzie poczytamy proste opowieści/przypowieści wigilijne dla dzieci. 
Gdzie będziemy głośno śpiewać kolędy, grając przy tym na wszelakich przeszkadzajkach.
Gdzie dzieci dostaną prezenty takie, na które czekają i na które będą piszczeć z uciechy. 
Gdzie wieczorem pójdą spokojnie spać, usatysfakcjonowane, 
z serduszkami pełnymi miłości. 
Gdzie, gdy zasną, będziemy mieć z mężem czas tylko dla siebie 
- dobry czas, ciepły czas, spokojny, pełen relaksu. 
Pełen magii! 
Pełen szczęścia... 

Nie doszukujcie się sprośności - w moim Świątecznym marzeniu dzieci śpią przytulone do nowych zabawek, a ja do osoby, która w każdej minucie daje mi odczuć, że to ze mną (z nami) chce spędzić kolejne Święta... i jeszcze jedne... i wszystkie... Do osoby, dla której w każde Święta uciekałabym przed całym światem, żeby znaleźć w Jego oczach tą odrobinę (największą z możliwych!) szczęścia...

Sobie - i Wam - na Nowy Rok życzę szczęścia! 
Nie materialnego (choć nie przeczę - przydaje się, he). 
Szczęścia emocjonalno-duchowego. 
Szczęścia, które czasem jest tak blisko! 
A tak daleko...


Kochajcie się!

piątek, 11 grudnia 2015

Niebezpieczni ludzie

Zdarza Wam się trafić na kogoś mega podejrzanego? Groźnego? Niebezpiecznego? He, mi często. I to w bardzo zaskakujących okolicznościach! Czasem kończy się na strachu, czasem - no niestety nie...

Specjalnie dla Was, kilka historii mrożących krew w żyłach. Pierwsza z dzisiaj!!


1. Zagrożony trening z Buggy Gym

Mój mąż wyraził łaskawą zgodę na moje pójście na trening bez Em. (teoretycznie wyzdrowiała, w praktyce musi nabrać odporności). No więc z radochą poszłam. Spotkałyśmy się z mamami jak co tydzień w miejskim parku sportu i rozrywki, nieco (wyjątkowo) wyludnionym. Trochę sobie ponarzekałyśmy na zimne dupska, poplotkowałyśmy, pośmiałyśmy się - ale przede wszystkim dawałyśmy czadu ;) Przynajmniej do czasu!
Gdy byłyśmy już na powrotnej drodze do samochodów (ale jeszcze ćwiczyłyśmy), nagle za nami zaczął się wydzierać jakiś facet! Niby kulturalny, czysty, szedł prosto - ale to co mówił w ogóle nie nadaje się na publikację!!! Darł się głośno, wyzywając (nas??) od różnych przenajgorszych... Nasza trenerka, która na początku zajęć ostrzegła, że dziś nie biegamy (a chciałyśmy) ekspresowo zmieniła zdanie i razem z nami rzuciła się truchcikiem w stronę parkingu. A on ciągle za nami dziarsko szedł i darł się w niebogłosy!! Nie wiem jak inne dziewczyny, ale mi się zrobiło straszno i nagle poczułam, że jak będzie trzeba to tym truchtem dotrę aż do domu (a mieszkam po drugiej stronie sporego miasta...).
I prawie by tak było, bo pilot do samochodu, którym otwieram drzwi i uruchamiam auto - zastrajkował! Normalnie scena z horroru (tylko że w dzień). Środek lasu. Zero ludzi oprócz nas - mamusiek z wózkami. Płaczące dziecko. Krzyczący, podejrzany, grożący zabójstwem typ. Trzęsące się ręce nie mogące otworzyć auta. I samochód Straży Miejskiej... który akurat odjechał...
Typ na szczęście skręcił i poszedł się drzeć w stronę cywilizacji (może go ktoś tam spacyfikował??), a mój pilot się opamiętał. Tak więc wszystkie elegancko wróciłyśmy do domów, bez rozciągania... ;)

2. Napad w UK

Zanim wyjechałam do USA zdarzyło mi się dwukrotnie spędzić wakacje w UK. Za drugim razem mieszkałam w biedniejszej dzielnicy Londynu (nie patologia, no ale jednak...), dzieląc mieszkanko z grupką sympatycznych osób z Polski (w sumie to przyjęli mnie na wakacje). Wszyscy za dnia pracowaliśmy, no ale popołudniami/wieczorami żyliśmy sobie jak normalni młodzi ludzie. 
Tak więc jednego popołudnia wybrałyśmy się z dwiema współlokatorkami do kina. To była jakaś prześmieszna bajka, bo wracałyśmy wieczorem do domu mocno uhahane - po same pachy! Byłyśmy trzeźwe, porządnie ubrane, ale zataczałyśmy się ze śmiechu. Dla osoby postronnej - naćpane wariatki. Przechodziłyśmy właśnie obok parku, gdzie za dnia bawiło się mnóstwo rodzin z dziećmi, aż tu nagle wyskoczyła na nas banda Murzynów (nie wiem jak mam napisać poprawnie... Afroamerykanin to chyba w USA??). Nie wiem ile ich było - 6? 8? Byli wielcy, pod wpływem czegoś, mieli długaśne łapska i dziwnie mówili... Tak czy owak zaczęli dziewczynom wyrywać torebki (ja miałam spodnie-bojówki i wszystko upchane po kieszeniach), wyciągnęli noże, złapali nas i już tymi nożami przy naszych szyjach...! Zaczęłyśmy się drzeć jak prawdziwe wariatki - do teraz się dziwie skąd taki power miałyśmy!! Nie wiem, czy byli tak zdziwieni naszym oporem, czy po prostu spowolnieni przej jakiś zupełnie nielegalny "dopalacz", ale zdołałyśmy im uciec. Biegniemy, biegniemy - a tu na przeciwko wychodzi ku nam kolejny czarnoskóry mężczyzna. Krzyczymy o pomoc, a on ciach - wyciąga nóż! No mówię Wam - prawie się nie posikałam ze strachu... Szczęście w tym nieszczęściu, że naprawdę mieli spowolnione ruchy a my mieszkałyśmy niedaleko.
Gorzej, że zabrali jedną z torebek, z bardzo ważną zawartością....
Nie jestem rasistką, ale po tym zdarzeniu przez kilka lat przy czarnoskórych mężczyznach dostawałam gęsiej skórki...

3. Urwane lusterko

W zimowy wieczór wracałam z pracy do domu. Nie padał śnieg, ale było mroźno i brzydko. Warunki do jazdy - mega fatalne. Kieruję sobie autkiem, jestem już na ostatniej prostej, aż tu nagle przed maskę wytacza mi się podchmielony pan. Wyturlał się z tramwaju i z rozmachem i z rozpędu wszedł mi przed autko. Pierwszy odruch - klakson ostrzegawczy, że hello!! Może i miałam wtedy małe autko, ale w pojedynku jeden (człowiek) na jeden (samochód) bezprzecznie wygrywało. A co pan na to? Ano pan się na to autko moje rzucił!! A za nim jego syn (chyba), odrobinę mniej podchmielony. Niby pana odciągnął, ale nie do końca, bo chwilę potem moje autko zostało bez lewego lusterka. A w sumie to dyndało owe lusterko na jakimś kabelku... 
Nie zgadniecie co dalej. Ja się zatrzymałam na poboczu, a panowie weszli sobie jak gdyby nigdy nic do lokalu gastronomicznego na ciepłą zupkę (czy coś - bo już nie pamiętam). Trzęsłam się jak osika - i z nerwów, i ze strachu (bo celował w okno) i z zimna (przede wszystkim) ale zadzwoniłam i do Ka. (który był w domu) i na policję. Ka. zdążył przybiec, panowie zjeść i wyjść i dopiero wtedy łaskawie podjechali gliniarze w cywilu, z błyszczącymi odznakami na sznurkach. 
Akcja skończyła się ich bieganiem po kamienicach w celach poszukiwawczych obu panów (bez skutku) i moim zeznaniem na policji (postępowanie umorzone - wiadomo...).
Jeden plus - pani policjantka pokazała mi fajne ustrojstwo do pobierania odcisków palców i sobie potestowałyśmy w między czasie ;) ;) ;)

4. Miłosne pomyłki

He he, o tym mogę pisać i pisać!! I może nie mrożą aż krwi w żyłach, za to niezła czarna komedia by z nich wyszła - tych historyjek. Dwie już Wam pokrótce opisałam:
I tak sobie teraz myślę, że o kolejnych fatalnych w skutkach znajomościach opisze również w oddzielnych postach - bo trudno się będzie zmieścić w kilku zdaniach... Tym bardziej, że dosłownie przed chwilą dostałam otwartą propozycję sexu przez kamerką na mojej prywatnej stronie fb... od jakiegoś Azjaty... Poważnie...


Żeby Was jednak nie zostawić z niczym - historyjka z dreszczykiem, ale taka z przymrużeniem oka. Jednak i w niej jest jeden taki podejrzany pan...

5.Amerykańska burza

Rzecz się działa pod koniec mojego pobytu w USA. Moja Siostra przyjechała do mnie na swoje wakacje i mieszkała razem z moją amerykańską rodziną. Oni (Amerykanie) wszyscy gdzieś wybyli (już nie pamiętam gdzie, mnóstwo mieliśmy tych imprez i okoliczności), a my z Siostrą zaległyśmy na ogromnej kanapie przed TV.
I teraz ważny opis miejsca w którym się znajdowałyśmy - wielki salon/pokój dzienny. Podłużny. Jedna z dłuższych ścian przylegała do reszty domu, reszta ścian była prawie cała oszklona. W obu krótszych ścianach podwójne, duże, szklane drzwi do ogrodu. Kanapa na samym środku, TV w rogu dwóch oszklonych ścian. Zero zasłon, firan, rolet. A sam dom stał (i stoi) po środku otwartego trawnika - zero płota, trochę krzaków i drzew.
Wracamy do akcji - wylegujemy się na kanapie, coś tam wcinamy i oglądamy film (chyba Dzień Niepodległości, bo normalnie to tam leciało na okrągło!!!!!). Tak czy owak - nagle jeb! Piorun! Jeden, drugi i dziesiąty! Ciemny, późny wieczór i błyskawica jedna za drugą. Burza z prawdziwego zdarzenia. Same pioruny, bez deszczu. I choć było straszno, to my nic - nadal z siostrą zalegałyśmy i oglądałyśmy... 
Aż tu nagle błysk - a za przeszklonymi drzwiami postać. Stoi i się gapi. A potem zaczęła machać... Jezusie drogi, ale nas podniosło!! Słuchajcie - podwójny zawał! Jak ktoś cierpi na za słabe ciśnienie - naprawdę polecam taką kurację. Postać okazała się naszym sąsiadem, który wiedział, że jesteśmy same i chciał się upewnić, że się nie boimy. O ironio - bać się zaczęłyśmy dopiero po jego wizycie... Normalnie tylko brakowało, żeby miał kaptur (jakby padało) i trzymał kosę albo piłę mechaniczną... Mimo że był nieziemsko przystojny i miał jeszcze przystojniejszego syna na wydaniu - nigdy mu tego nie wybaczyłyśmy!!



No dobra - pochwalcie się. Na pewno i Wam coś się czasem przydarza, co podnosi ciśnienie, stawia włosy i mrozi krew. Kto pierwszy? :D :D

piątek, 4 grudnia 2015

Odrobina szczęścia w tym całym nieszczęściu

Nadal chorujemy. Ale jest nadzieja!!

Ka. dostał antybiotyk, wziął się w garść i jakoś się toczy. Dotoczył się nawet do roboty. Ciekawe tylko w jakim stanie wróci...?!?!

Z Em. byłam dziś na kontroli u pediatry w pokoju obok naszej dr - bo nasza pani dr jest na urlopie. Uff - zastrzyki działają!! Jeszcze słychać jakieś szmery-bajery, ale nie jest źle. Szpital został odsunięty na jakiś dwudziesty ósmy plan. A co najważniejsze - ta przemiła kobieta rozwiała moje wątpliwości dotyczące płaczów i krzyków. Otóż bałam się, że jak Em. krzyczy i zaczyna kaszleć to pogarsza swój stan. Wiecie, że jej się tam wszystko ściska, zaciska i zaraz się udusi... Natomiast jest zupełnie odwrotnie!!! Mam jej więc pozwalać krzyczeć, płakać, wściekać się i w ogóle, żeby ćwiczyła płuca i wypluła co trzeba. Zgadnijcie co ja na to?? Hip hip hurra!!! Teraz nastaną piękne dni. Głośne, ale piękne :D :D

Trochę gorzej, że mamy antybiotyk i sterydy jeszcze przez tydzień. Ale że miało być o szczęściu - to na szczęście już doustnie!

eL. ma dziś "Mikołajki" w przedszkolu. Jutro u dziadków. A w niedzielę w domu. Będziemy mieć masę nowych pierdół do zabawy - a w naszym domu zabawki to się kocha na maksa :D :D (Ja też już wiem, co mi święty Miki przyniesie - już zacieram rączki :D :D)

No i proszę Państwa - dostałam nieśmiałą propozycję pracy!!! To jeszcze zupełnie nic pewnego, ale jakby wypaliło i to na takich warunkach godzinowych jakie bym mogła sobie tylko wyśnić, i jeszcze może nie tak zupełnie za najniższą krajową (tak tak - wiem, że mnie czytasz droga Pani Kierownik ;) ) - to by była (w obecnym rodzinno-chorobowo-bezrobociowym stanie) gwiazdka z nieba :D 

Sami widzicie - zapaliła się iskierka nadziei!