środa, 7 grudnia 2016

Dlaczego moje dzieci jedzą wszystko?

Lubię się chwalić ale nie lubię się mądrzyć i dawać złotych rad. Oczywiście chętnie podzielę się swoim zdaniem czy doświadczeniem jak ktoś zapyta, ale po kilku próbach pisania "zróbcie tak a tak bo inaczej jest źle i fatalnie" pozostał mi tylko pewien niesmak. Myślę, że po prostu to nie mój konik. 

Niemniej jednak w najbliższym towarzystwie często zdarza mi się odpowiadać na pytanie "jak ty to robisz?" albo "dlaczego twoje dzieci cośtam-cośtam?". A poruszany temat jedzenia - o ho ho! Temat rzeka. Bo w świecie wielkich-małych niejadków moje dzieci to chyba ewenement 🠊 jedzą wszystko. 
I pisząc wszystko nie mam na myśli każdą odmianę czekolady, he he, ale właśnie wszystko to co my byśmy chcieli dzieciom dać do jedzenia: wszelkie warzywa, owoce, różne kasze, odmiany mięs, ryb itp. 

I właśnie o tym dziś Wam napiszę. Choć nie odpowiem konkretnie na pytanie. Nie zdradzę Wam złotego środka, boskiego planu, idealnego rozwiązania dlaczego tak jest? Napiszę Wam jednak jak to u nas wygląda z tym jedzeniem. Tak po prostu, każdego dnia. To nie jest recepta na sukces - po prostu my tak działamy, bez żadnego wsparcia specjalistycznych książek, lekarzy czy przemądrzałych bab z ulicy. 

Oto nasze zasady, które mniej lub bardziej świadomie praktykujemy. Zaraz pod nim znajdziecie rozwinięcie każdej z wymienionej myśli. Przeczytajcie, zanim każecie mnie piekłu pochłonąć ;)


1. Jem o stałych porach
Nie ukrywam, przedszkole trochę nam psuje szyki - godziny posiłków są tam niesamowicie ściśnięte w czasie. Jednak pomijając je, nasze domowe posiłki jemy w odpowiednich godzinach. Czyli na przykład śniadanie około 8:30 - 9:00, a deser 16:30-17:00. Nawet jak idziemy do dziadków na obiad to sugerujemy im godzinę siadania do stołu. A że już chyba cała rodzina się przyzwyczaiła do naszego systemu, to nikt nie protestuje ;)

2. Jem 5 posiłków dziennie.
Ech, i znów to przedszkole... Zapomnijcie o nim chwilowo. Bo w naszym grafiku mamy: śniadanie, II śniadanie, obiad, deser, kolację. I koniec. I nic pomiędzy (oprócz picia, rzecz jasna. Albo specjalnych, wyjątkowych okazji jak lizak po pobraniu krwi...). 

3. Jem to co reszta rodziny.
Spokojnie, nie od samego początku! Na początku też wprowadzaliśmy papki, kaszki i przecierane jabłuszka. Ale mniej więcej po 10 miesiącu życia eL. (a potem i Em.) już gotowałam równo dla całej rodziny - trochę mniej przyprawione, trochę delikatniej i z głową (nie męczyłam moich córek kapusta z grzybami, heh). Do teraz wspominam historię z zeszłego roku jak byliśmy z Em. w szpitalu. Pani pielęgniarka nie mogła zrozumieć dlaczego nasz maluch (miała 11 miesięcy) nie jest na samym mleku i paćkach (chodziło o zamówienie szpitalnych posiłków). Dopiero pani doktor kazała jej wpisać nas na dietę tzw. przetartą (to samo co dorośli tylko rozpaćkane lub posiekane) tłumacząc cierpliwie oburzonej pielęgniarce, że jak dziecko chce i ma ku temu umiejętności to może jeść jak rodzice!

4. Nie jem nic "w zamian".
Moje dziewczyny albo mogą zjeść obiad albo... nie jeść wcale. Rzecz jasna nie zakładam z góry, że z uśmiechem zjedzą wszelkie dziwactwa i zawsze przygotowuję coś, co na pewno zjedzą (np. ryż z wypaśnym sosem zrobionym wg nowego przepisu - wiem, że ryż lubią, ale sos kładę na wszelki wypadek obok ryżu, nie na nim). Ale jeśli nagle któraś stwierdzi, że ulubione kotlety są akurat ble to równie dobrze może iść myć ręce po obiedzie. Nie dostanie w zamian klopsików, paluszków rybnych czy pieczeni. Dom to nie restauracja.

5. Nie marudzę bez spróbowania.
Em. i eL. muszą spróbować wszystkiego co mamy na dany posiłek (chyba że jest bardzo ostre (chilli), ciężkie (grzyby) albo przypuszczalnie może wywołać reakcję alergiczną (truskawki)). Obojętnie czy to warzywo, egzotyczny owoc, kawał mięsa czy kanapka z tuńczykiem. Oczywiście może im nie zasmakować, ale nie wolno im wybrzydzać póki chociaż kawałka nie przememlają i nie połkną. Nawet jeśli ta potrawa była serwowana już jakiś czas wcześniej - głęboko wierzę, że kubki smakowe ewoluują równie mocno jak miłość do zabawek...

6. Nie wszystko musi mi smakować.
Każdy, nawet taki mały człowiek ma swoje ulubione smaki (dziewczyny kochają kukurydzę!) i coś, co wywołuje w nich niesmak czy nawet obrzydzenie. Próbuję sobie teraz przypomnieć czego tak naprawdę one nie lubią i jakoś nie mogę... Ale jeśli zdarza się podczas posiłku, że coś im wybitnie nie smakuje nie zmuszam ich do zjedzenia całości. Oczywiście jeśli to faktycznie o to chodzi, a nie jest to pospolity foch...

7. Mogę jeść słodycze i "fast food'y".
Cukier nie jest fuj, nie chowamy słodkości przed dziećmi. U nas cały czas leżą ciastka i cukierki na stole dostępnym także dla dzieci. Leżą i się kurzą, bo po pożywnym obiedzie pełnym warzyw dziewczyny nie mają już miejsca na dodatkowe krakersy i czekoladki. Ich apetyt na słodycze jest zaspokojony i nie upominają się o nie bez przerwy (w sumie bardzo rzadko się upominają) a już na pewno nie rzucają się na nie podczas wyjść do znajomych i rodziny. 
Również jadamy fast food'y i to bez szczególnych okazji. A nie, przepraszam, jest okazja: mama ma dziś lenia i zamawiamy kebaba. Nie jemy pizzy, hamburgerów i frytek codziennie. Ba, nawet nie raz na tydzień! Ale jeśli mamy ochotę na coś "niezdrowego" (co jest pojęciem względnym jeśli nie jedliście fast food'ów w np. Chinach, Egipcie czy USA...) to po prostu kupujemy to i... jemy. Bez wyrzutów sumienia i głębszych przemyśleń.

8. Jem samodzielnie.
Nie wyręczamy dziewczyn w jedzeniu. Oczywiście - pomagamy! Kotleta kroję na mniejsze kawałki, z ziemniaków robię puree i miksuję zupki, żeby łatwiej się ją nakładało na łyżkę. Ale odkąd dzieci siedziały samodzielnie i wyciągały rączki w stronę sztućców - dostawały je i mogły same próbować. I to co, że potem niejednokrotnie trzeba było je szorować i przebierać, a kuchnia wyglądała jak miejsce zbrodni (nigdy nie zapomnę kichnięcia w spaghetti...). Pomału do celu. Teraz, gdy Em. ma prawie 20 miesięcy nie pomagam jej prawie wcale - dopóki nie stwierdzę, że mimo prób faktycznie jej nie wychodzi.

9. Nie bawię się jedzeniem.
A przynajmniej nie za bardzo. Mimo praktyki samodzielnego jedzenie, od malutkiego uczę szacunku do pokarmu - mówię dzieciom wprost np.: "nie wolno rzucać kiełbaską, bo są dzieci na świecie które nawet kiełbaski nie mają i są bardzo głodne". Dziewczyny nie robią więc paćki na talerzu i ze spokojem wcinają to co akurat mają. 
Ale!
Są sytuacje, kiedy się bawimy jedzeniem z pełną premedytacją. Na przykład przy robieniu ciastek, samodzielnych kanapek czy obrazków z makaronu na talerzu. Tylko, że nadal z szacunkiem i... nadal muszą to zjeść, a nie na przykład obrzucić kuchenną ścianę, heh...

10. Nie biorę jedzenia bez pozwolenia.
O zgrozo, jak mnie to irytuje! Mieliśmy kiedyś taką sytuację - przyszła do nas w interesie (czyli nie na urodziny, święta czy nawet proszoną "kawę"!) część rodziny, również z dziećmi. Na stole leżały, jak zwykle, jakieś łakocie a między nimi ulubiony smakołyk eL., który zostawiła sobie na deser. Przybyłe dziecko ledwo zdjęło buty i już łakomie rzuciło się na stół - oczywiście jako pierwsze pochłaniając przysmak eL... bez ostrzeżenia, bez pytania... Zmroziło mnie...
Dziewczyny są strasznie uwrażliwione na takie sytuacje - z dwóch powodów. Raz, że nie chcę się za nie wstydzić, dwa, że pilnujemy wspomnianych godzin posiłków i nie wypychamy sobie brzuchów słodyczami przed obiadem. 

11. Mogę jeść "na mieście".
Znam rodziny, które nigdy nie wzięły swojego przedszkolaka do restauracji czy zwykłego baru. Nigdy! Bo nie chcą się denerwować, bo to nie miejsce dla dzieci. My nie mamy takich zahamowań, a już na wakacjach to w ogóle. Dziewczyny wiedzą jak się zachować w miejscu publicznym, mimo że nie chodzimy do "knajpek" jakoś mega często. Przede wszystkim na to trzeba się zgrać w czasie, a z tym różnie bywa. Ale nie boję się brać dzieci do wietnamskiej knajpki na wołowinę na gorącym półmisku czy do restauracji o klimacie wprost z dzikiego zachodu na porządny kawał steka i kolbę kukurydzy. Poważnie - wszyscy wcinamy aż nam ślinka cieknie.

12. Nie objadam się.
Cukier nie jest fuj. Ani tłuszcze. Ani konserwanty. Ani barwniki. Ani gluten. Ani inne cuda. Za to łakomstwo jest bardzo be. Więc jemy ziemniaki z sosem. I chleb z masłem. I czekoladę. I torty śmietankowe. I chrupki. I lizaki. I co tam jeszcze wymyślicie. I WSZYSTKIE warzywa. I owoce. I hummus. I jogurty. I to bez złości i wielkich szantaży. Ale! Wszystko w rozsądnych ilościach. Tzn, jeden lizak na kilka dni, za to brokułów z marchewką pół talerza. Nie dam dziecku pięciu pączków choćby mnie rozpaczliwie błagało. Ani kolejnego czekoladowego lizaka mimo, że był Mikołaj i zostawił w bucie aż sześć. Za to tłumaczę, że to nie jest zdrowe, że trzeba dbać o brzuszek, że jak się człowiek obje to ma koszmary i trudności w toalecie. I możecie nie wierzyć - ale one, to moje dziewczyny, to rozumieją (choć nie twierdzę, że czasem nie próbują, he he).



To tyle - nasze 12 podstawowych zasad karmienia dzieci ;) I ja wiem, nie wszystko Wam się spodobało. Liczę się z ciętą krytyką czy nawet głuchą ciszą w eterze (niektórzy wolą sprawę przemilczeć). Ale żadna reakcja nie zmieni prostego faktu - moje dzieci jedzą wszystko. I już :D


10 komentarzy:

  1. Zamień się ze mna na kilka dni, może byś do pionu postawiła mnie i moją córkę - niejadka :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. He he, no nie ma sprawy, przygarnę :). Ale licz się z tym, że początkowo mnie znienawidzi... ;)

      Usuń
  2. Cieszę się, że Wam się udało i macie wszystko jedzące dzieciaki! :) Ale niestety nie zawsze jest tak łatwo... na to, czy dzieci jedzą chętnie i wszystko, co im podamy ma wpływ mnóstwo czynników, znacznie więcej niż tylko działania rodziców (niestety..).
    Twoje zasady są fajne! Najważniejsze to być w tym konsekwentnym :) Ale wiem np. że próbowanie nie zawsze jest łatwe dla wszystkich dzieci oraz że zabawa jedzeniem (oczywiście w pewnym wieku), to bardzo ważny etap poznawania jedzenia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) Tak, domyślam się - przeróżne alergie, inne problemy zdrowotne, różne godziny pracy rodziców czy pobytu w przedszkolu lub szkole... niestety nie zawsze jest tak jak byśmy chcieli.
      I my też poznawaliśmy jedzenie, ale krew mnie zalewa gdy dziecko podczas obiadu rzuca makaronem w ścianę. Przecież jest tyle innych alternatyw - zabawa w rozpoznawanie smaków, robienie "babek" z ciasta czy tworzenie łańcuszka ze wspomnianego makaronu. Moje dzieci nie muszą zawsze jeść sztućcami, nadal często mają upaprane rękawy od jedzenia paluchami ;)

      Usuń
  3. Fajnie to u Was wygląda. Myślę, że wiele rodzin mogłoby pozazdrościć trzymania się takich zasad. Bywa z tym różnie..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie. Mi też czasem jest ciężko być konsekwentną, szczególnie gdy reszta rodziny ma swój (inny) pomysł "na sukces"... ;)

      Usuń
  4. I to jest bardzo zdrowe podejście - dawać, ale nie za dużo. Lecz nigdy nie zabraniać, nie świrować, nie robić ze słodyczy i cukru tematów tabu. Ja nie jestem wzorem cnót rodzicielskich, ale takie rady są całkiem łatwe do wdrożenia w życie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, staram się :) A... w sumie to się nie staram - po prostu spisałam jak to wygląda. I chyba mi na złość się dziś dowiedziałam, ze moje dziecię starsze nie jada w przedszkolu budyniu, he he ;) Nie będę jednak się załamywać - wolę jak je brokuły :D :D

      Usuń
  5. Bardzo dobre podejście, mam nadzieję, że przy moim dziecku uda mi się wdrożyć w życie podobne zasady :) Nie wydaja się zbyt trudne, więc myślę, że to bardzo przystępny sposób, na nauczenie dziecka jedzenia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się :) A co do trudności - to zależy od dnia. Czasem nie ma z niczym problemów, a czasem babcie przyniosę siatę słodyczy i muszę te moje baby (i te małe i te duże ;)) przywołać do porządku. No bo cóż - dzieci to tylko dzieci i czasem nawet praktyka i przyzwyczajenia nie są w stanie przemówić im do rozsądku ;)

      Usuń