poniedziałek, 11 stycznia 2016

Parapetówka z zastrzykiem adrenaliny

Tak jak obiecałam - dziś sprawozdanie z sobotniej parapetówki u znajomych. 

Od początku. A raczej od końca - balu...

Tak więc wróciliśmy z balu karnawałowego do domu, ogarnęliśmy dzieci, przykazaliśmy Siostrze z dziesięć przykazań i wio na kolejną imprezę. A że trochę wyposzczeni byliśmy (choroby nie sprzyjają kontaktom towarzysko-pijackim) to wprost biegliśmy do samochodu. 

Trafiliśmy bez przeszkód, choć pogoda była dość dupiasta, a noc (no dobra - wieczór) czarna (czarny) jak środek owej dupy...

Pamiętacie jak pisałam o moich rozczarowaniach względem przyjaciół? No więc... hm... tak - spotkaliśmy się właśnie na tej parapetówce. I nie mam na myśli Gospodarzy, bo z nimi raczej mamy luźne, niezobowiązujące acz sympatyczne relacje. Jednak wśród gości były osoby, z którymi (wydawało mi się) odnalazłam głębszą nić porozumienia i wiecie - to COŚ, że się chce częściej spotykać, gadać, plotkować, wymieniać przepisy, chodzić do kina i nawet wyjechać na wakacje. No wydawało mi się... Albo inaczej - było to strasznie jednostronne pragnienie. W sensie mojostronne...

Więc dojechaliśmy do Gospodarzy, obejrzeliśmy prześliczny domek i poszliśmy przywitać się z resztą ludu. I właśnie w tym momencie stwierdziłam, że pierdolę. Poważnie - właśnie tak. No bo ile można? Zapraszać, prosić, proponować? No ile?? Ile można się zwierzać i opowiadać? I wysłuchiwać przebąkiwań o czymś, co zostaje skwitowane "a nie chce mi się o tym mówić". No ile?!?! Ile razy można wyciągać rękę? To nie moja wina, że ja potrafię się dogadać z moim mężem, a ktoś inny ze swoim nie. Albo że mi się rodzą dzieci jak chwasty po deszczu, a komuś wcale. Albo że ja nie muszę pić alkoholu (bo nie piję wcale), żeby się wydurniać w towarzystwie, a ktoś inny musi a nie może. Chrzanię to wszystko z pełną premedytacją. 

A czy jest mi przykro? Pewnie, że tak. Bo jak się kogoś lubi i się miło spędzało z tym kimś czas, to jest wielka szkoda. No ale naprawdę - ile można?!?! Za dużo jest ludzi na świecie, żeby przez kogoś marnować sobie czas na rozrywkę. Żeby musieć się ograniczać, chociaż nic złego się nie robi. Nie chcę się poświęcać dla kogoś, kto naprawdę mało daje w zamian. Albo inaczej - przez kogo źle się czuję. Bo ja mam dla kogo się poświęcać - dla Ka. i naszych bab. I dla reszty bliskiej rodziny. 

Popłynęłam trochę, bo miało być o parapetówie, a dałam upust emocjom związanymi z różnymi ludźmi. No siedzi to we mnie, cholera jasna, jeszcze...

Tak czy owak - wracając do imprezy - znów uzupełniłam płyny i zaległam na super wygodnej kanapie żeby zebrać siły - dwie imprezy w ciągu dnia to stanowczo za dużo dla kogoś, kto ostatnio przesiaduje tylko w kolejkach u lekarza...

I byłoby naprawdę świetnie - mąż się integrował z kieliszkiem, ja odtajałam (moje biedne nogi...) - gdyby nie dwa podejrzane czworonogi. A w sumie to jeden czworonóg, a drugi trzynóg - oba futrzaste i roszczące sobie prawa do owej kanapy - KOTY...! A ja na koty jestem mega uczulona. Tak naprawdę MEGA - że tylko szpital. Na szczęście mechanicznie, więc muszą mnie dziabnąć czy skubnąć, aby wdała się reakcja. Lizanie też nie jest wskazane, ale na szczęście nie takie groźne. 

Przez te sierściuchy wypieszczone właśnie nie poleżałam za długo z kończynami ku górze - wolałam zmieszać się z tłumem, by w razie czego ktoś mnie obronił. A wiecie jak to jest - gdy się przed czymś ucieka, ten ktoś goni Cię dwa razy szybciej... Dosłownie prawie jak ZUS :) 

W tym właśnie miejscu dziękuję bardzo Gospodarzom, że się nade mną zlitowali i próbowali trzymać kociska zdala ode mnie. Nie zawsze skutecznie co prawda, ale to nie ich wina - te koty to naprawdę przebiegłe istoty. Szczególnie trójnożny inwalida - niby takie biedactwo a dawał takie susy, że już widziałam jak siedzi mi na gardle... 

Olać koty - przeżyłam! I naprawdę się wybawiłam!! Nawet sobie potańczyliśmy (no powiedzmy, bo ja się starałam, a oni - mężczyźni nasi - usilnie robili ze mnie rock mamę). Śmiesznie było, nie ma co :) Wróciliśmy do domu ładnie po północy, uchachani ale padnięci jak po maratonie. Ka. prawie od razu zaległ pod kołderką, ale mnie emocje przerosły - spałam zaledwie dwie godzinki. Wstałam po omacku i naprawdę nie wiem jak udało mi się funkcjonować przez pierwszą połowę dnia. 

Drugą, he, przespałam ;)

4 komentarze:

  1. Intensywny weekend mieliście. ja po takich dochodzę tydzień do siebie. Właśnie z powodu emocji:) Uczulenie na sierść rozumiem, bo ja też z tych!:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odkąd jestem mamą najbardziej mnie martwi niemożność odespania - takiego na maksa, że aż poduszka ośliniona. Nic z tego - o 7 pobudka. Więc też dochodzę do siebie przez tydzień... he...

      Usuń
  2. Oj, ja mam trzy koty w domu i z uczuleniem byłoby ciężko :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm... to jakbyś robiła parapetówkę nie czuj się w obowiązku, żeby mnie zapraszać ;) ;) ;)

      Usuń