poniedziałek, 16 listopada 2015

Złośliwość rzeczy martwych...

Pamiętacie jak się cieszyłam z moich rabatów na fotoksiążkę? Taaak... Oto kolejna historia z serii "niech mnie ktoś zastrzeli":
1. Stworzyłam sobie na komputerze piękny album z wakacji. Jakieś 325 zdjęć na 74 stronach. Siedziałam nad nim dobre trzy-cztery tygodnie (bo choroby, bo dzieci, bo brak weny...). Ale udało się - wyszedł świetnie!
2. Podczas któregoś tam zapisywania, wyskoczył mi błąd, że brakuje jakiejś czcionki. Sytuacja nader dziwna, bo w ogóle tej czcionki nie używałam. Sprawę olałam i czekałam na jakiś rabat...
3. Doczekałam się! Ale to już wiecie :D
4. Przygotowałam fotoksiążkę do wysłania i co? I kod promocyjny był błędny. Wgrrr... Na szczęście po szybkiej konsultacji z biurem obsługi klienta administrator przyznał się do tego błędu (coś tam bla bla bla - bo nie znam się na informatyce), sprawę naprawili i już mogłam sobie wpisywać mój elegancki kod na 66zł...!
5. Taaak... Kod działał, ale pod koniec przesyłania zdjęć i clipartów wystąpił bliżej nieokreślony błąd, szlag trafił program i wszystko się zamknęło...
6. Myślę sobie, że może to przez tajemniczą niezidentyfikowaną czcionkę? Ściągnęłam, zapisałam, uruchomiłam program na nowo, powtórzyłam wszystkie czynności... i wszystko padło w tym samym momencie...
7. Zapisałam album pod inną nazwą, w innym folderze, zresetowałam kompa i próbuję na nowo. I no nowo - to samo...
8. Wtedy mnie ogarnął strach, że być może mój komp zwariował, ale album jednak przeszedł i sobie zamówiłam trzy kopię... Ścisnęło mnie w gardle okropnie i zadzwoniłam do biura obsługi klienta. No na tak niemiłą babę to dawno nie natrafiłam!! Wytłumaczyłam kobiecie w czym rzecz, a ona na to, że w regulaminie wyraźnie stoi, że pomiędzy kolejnymi zamówieniami trzeba odczekać przynajmniej godzinę. Ja jej tłumaczę, że a) nie pamiętam regulaminu, bo fotoksiążki zamawiam u nich od kilku lat i nigdy nie było problemów, b) nie wiem, czy w ogóle coś zamówiłam i b) że nawet jeśli to przyznaję się do błędu i czy ona może to jakoś sprawdzić, albo ewentualnie wstrzymać (no nie oszukujmy się - na pewno między zgłoszeniem a wykonaniem mija jakiś czas). A co baba na to? Że ona nic nie wie bo nie musi i że trzeba było czytać regulamin!!! Tak... Ciekawe czym się kierowali szefowie przyjmując ją do pracy..?
9. Tak czy owak napisałam do nich maila, że jasna cholera, niech mi pomogą! Odpisali z działu technicznego, że owszem, jak najbardziej i są zwarci i gotowi do współpracy. I że mam im przesłać różne takie pliki, które z opisu wyglądały jak czarna magia.
10. Zlana potem wysłałam, a oni, że jeszcze kolejne! A więc wysłałam.. A oni więcej i więcej... To się poddałam... Tym bardziej, że do końca ważności kodu rabatowego zostały dwa dni... Zaczęłam podejrzewać, że działają na zwłokę, cwaniaki...
11. W między czasie byłam akurat w punkcie gdzie wręczono mi kod rabatowy. Wytłumaczyłam więc panom sprzedającym w czym problem i z czym zamieszanie. Zasugerowali mi, bym zapisała album na pendrivie i przyniosła do nich. Bo że może to nie wina albumu tylko np. komp nie daje rady. Tak, łatwo powiedzieć...
12. Zapisywanie tego tomiska trwało z milion lat! Musiały się skopiować wszystkie zdjęcia, cliparty, ustawienia i inne różne głupoty. No ale udało się... 
13. Zaniosłam w sobotę i kolejne milion lat trwało, aż Pan sprzedawca mógł uruchomić ten pechowy album. Poważnie - z 45 minut czekałam, aż wszystko mu się na lapka załaduje. A no końcu co? A na końcu znów szlag trafił wszystko, bo wyłączył się program w tym samym momencie...
14. Na szczęście poruszyłam dobre serce sprzedawcy, który obiecał, że zgra ten album na firmowego pena i w firmowej kopercie wyśle go bezpośrednio do laboratorium zdjęć, żeby mi elegancko wywołali fotoksiążkę. I to z dobrym rabatem! Bo najprawdopodobniej zawiniły ich firmowe, programowe cliparty... 

No i czekam teraz pod telefonem, jaka będzie decyzja z laboratorium. Ale powiem Wam, że jak się nie uda to !!@#%!*&!!!.... 

A tak poza tym, to byłyśmy dziś z Em. na kontroli u pediatry - ufff.... Zapalenie oskrzeli odeszło w niepamięć! Dostała ostatni zastrzyk i spokojnie sobie spacerkiem wróciłyśmy do domu. Przez to, że ostatnie dni ciągle siedziała w domu, przez całą wózkową podróż nawet przez sekundę nie marudziła. Wszystkie widoki chłonęła jak nowe.

Teraz jeszcze uporać się ze sobą (głupie gardło) i z mężem (głupi kaszel) i z eL. (głupia alergia) i normalnie wyprawię imprezę z okazji hurtowego powrotu do zdrowia! Nie czujcie się zaproszeni, bo na pewno mi jakieś zarazki w ramach prezentu przywleczecie ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz